Znów o drożejącej energii

poniedziałek, 22 września 2008

Ceny ropy i gazu, podobnie jak i większości surowców, utrzymują się na wysokim poziomie lub wzrastają. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest dynamiczny rozwój Chin i Indii, które niczym pompy ssące, wysysają surowce ze światowych rynków, podbijając ich ceny. Fakt, iż cena ropy rosła w sytuacji, gdy tempo amerykańskiej gospodarki malało oznacza, iż została ona zdetronizowana z pozycji podstawowego motoru napędzającego światową gospodarkę.


Można jednak zapytać, dlaczego wzrasta cena energii w Polsce?
Wszak nasza energetyka oparta jest w 96 proc. na węglu, którego zasoby, zarówno kamiennego, jak i brunatnego, mamy największe w Europie, a zapotrzebowanie, w przeciwieństwie do ropy i gazu, tak drastycznie nie rośnie.

Otóż odpowiedź: znajdziemy w polityce energetycznej Unii Europejskiej
, która chce zmniejszyć o 20 proc. emisję dwutlenku węgla do atmosfery do roku 2020. Ponadto postanowiła zmniejszyć energochłonność gospodarki, zwiększyć zarówno zużycie energii odnawialnych, jak i zużycie biopaliw. Trzeba zaznaczyć, że niestety nie jest to korzystne dla Polski pod względem finansowym, gdyż w naszym kraju możliwości budowy hydroelektrowni są bardzo ograniczone, wykorzystanie energii słonecznej nadal jest znikome, nie można też wykorzystać do produkcji energii siły wiatrów, a zwiększenie udziału energii odnawialnych w bilansie energetycznym oznacza tym samym wzrost jej ceny.

Polska energetyka:
oparta jest na węglu i pomimo dostosowywania się do wymogów unijnych taką pozostanie na poziomie 80-90 proc. Gdzie zatem tkwi problem i dlaczego prognozy na rok 2012 przewidują dwukrotny wzrost cen?

Otóż Unia Europejska wprowadza tzw. Trzeci Pakiet Energetyczny, na który w marcu 2007 roku na szczycie unijnym wyraził zgodę ówczesny premier Jarosław Kaczyński, a w marcu tego roku premier Donald Tusk go potwierdził. Ostatecznie pakiet ten zostanie oficjalnie przyjęty jesienią tego roku. Komisja Europejska jednakże już teraz wyznaczyła limity emisji dwutlenku węgla. Polska ma prawo do emisji 208,5 mln ton, a nasze zapotrzebowanie wynosi 280 mln ton rocznie. Dostosowanie się do tego poziomu oznaczałoby radykalne ograniczenia w rozwoju naszej gospodarki. Aby więc nie ograniczać naszych możliwości produkcyjnych, będziemy musieli kupować prawo do emisji ponad 70 mln ton. Według ocen przeprowadzonych z ramienia Unii koszt realizacji tej polityki energetycznej kosztować nas będzie 1,24 proc. dochodu narodowego. Trzeba jednakże zaznaczyć, że ta ocena kosztów jest zdecydowanie zaniżona, bowiem oparta była na prognozie wzrostu gospodarczego w latach 2005-2010 na poziomie 3,7 proc., a następnie na poziomie 4,6 proc. Niestety, rzeczywiste koszty będą znacznie wyższe. Należy je szacować na poziomie 2 proc. dochodu narodowego, a spadek rozwoju gospodarki w wyniku wzrostu cen energii wyniesie 1-1,5 proc.

Co więcej, będziemy musieli wyłączyć ... część mocy produkcyjnych w wyniku realizacji wymagań przyjętych w unijnej polityce. Zużycie energii systematycznie wzrasta, inwestycje są bardzo ograniczone, a większy import energii utrudniony z powodu niedostatecznie rozwiniętej sieci przesyłowej. Nie pozostaje nam zatem w tej sytuacji nic innego, jak wprowadzić niekorzystne racjonowanie energii.

Dzięki naszym zasobom węgla... mamy przewagę konkurencyjną w sektorze energetycznym, ale niestety polityka prowadzona przez Unię nie tylko ten nasz atut umniejsza, ale wprost go eliminuje.

Dlaczego Jarosław Kaczyński nie zaprotestował przeciwko takiej polityce unijnej wobec Polski, dlaczego nie przeciwstawił się jej Donald Tusk? Przecież po upadku komunizmu w Polsce odnotowano znaczny spadek różnego rodzaju zanieczyszczeń. W naszym kraju, w czasie obowiązywania protokołu z Kioto, emisja CO2 spadła o 32 proc., podczas gdy kraje unijne systematycznie zwiększały jego emisję. W latach 90. emisje pyłów do atmosfery zmniejszyliśmy o 57 proc., związków siarki o 48 proc., a związków azotu o 27 proc. Ilość ścieków nieczyszczonych odprowadzonych do rzek spadła o 70 proc.

Dziś Unia chce... prowadzić politykę ochrony środowiska kosztem głównie naszym i innych państw środkowoeuropejskich. Nie zezwala nam na wykorzystanie naszego naturalnego bogactwa, jakie mamy w postaci zasobów węgla kamiennego i brunatnego, poprzez swoje działania narzuca ceny energii, które wyhamowują nasz rozwój gospodarczy. Dla porównania dodam, że Niemcy uzyskały w tej kwestii upusty na emisje CO2 nawet dla producentów samochodów marek BMW i Mercedes...

Premier Kaczyński nie tylko nie wykorzystał w unijnych negocjacjach tego, co już zdołaliśmy uczynić, by zmniejszyć emisję zanieczyszczeń, ale aby poprawić swój wizerunek w Unii, lekką ręką zgodził się na drakońską dla Polski politykę energetyczną. Podobnie postąpił Donald Tusk, który potwierdził założenia przyjęte rok wcześniej, też bardziej dbając o swój wizerunek polityka "europejskiego” niż o polskie interesy.

Dla Polski ta polityka, która oficjalnie zostanie przyjęta, oznacza likwidacje per saldo wszelkich korzyści ekonomicznych płynących z naszej przynależności do Unii. Jedynym sensownym działaniem byłoby jej zablokowanie, ale pospieszna ratyfikacja Traktatu Lizbońskiego przekreśliła jakiekolwiek możliwości pertraktacji. Tegoroczne podwyżki energii to dopiero początek kosztów, jakie zapłacimy za politykę "solidarności" energetycznej Kaczyńskiego i Tuska.

TeleYo - Własna telewizja!

Wystarczy mieć amatorską kamerę wideo, komputer i szerokopasmowe łącze internetowe, aby założyć własną telewizję. Jesteśmy świadkami narodzin TeleYo (dosł. Tele-Ja), systemu łączności audiowizualnej dostępnego prawie dla każdego.

Właśnie zaczyna się nowy sezon telewizyjny, zarówno dla wielkich stacji, jak i dla tysięcy osób, które w ostatnim okresie utworzyły swój własny kanał.

Popularne seriale i programy będą teraz musiały zmierzyć się z większą konkurencją, aby wieczorami przyciągnąć przed ekrany widzów. Konwencjonalne kanały telewizyjne mogą więc zacząć tracić odbiorców, bo jedni wybiorą inną stację, a inni sami zaczną produkować własne programy.

O ile YouTube spełnia dziś rolę ogólnoświatowej wideoteki, o tyle portale takie jak Mogulus, Operator11, Justin czy MakeTV idą o krok dalej. Udostępniają one użytkownikom infrastrukturę konieczną do tworzenia prawdziwych kanałów telewizyjnych, z połączeniami na żywo i emisją przez 24 godziny na dobę.

Mogulus zaczynał swoją działalność w połowie ubiegłego roku, a teraz liczy już ponad 86 tysięcy kanałów. Za nimi kryją się osoby prywatne, a także szkoły, osiedlowe grupy mieszkańców organizacje kontrkulturowe bądź wyznaniowe. – Już od jakiegoś czasu można było zamieścić w sieci nagranie wideo, ale możliwość prowadzenia prawdziwego kanału telewizyjnego na żywo to coś nowego – podkreśla Cinto Niqui, dziennikarz i wykładowca technologii łączności na Uniwersytecie Autonomicznym w Barcelonie.

Z TeleYo korzystają również przedsiębiorstwa i partie polityczne. Bank BBVA uruchomił swoją własną telewizję internetową w czerwcu 2007 roku, na początku adresowaną tylko do 100 tysięcy pracowników. Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) również ma własny kanał telewizyjny, do którego wchodzi się przez stronę internetową ugrupowania. Kierownictwo partii zdecydowało się na telewizję internetową, ponieważ, jak wyjaśnia, "jest ona tańsza, prostsza i trafia do większej liczby odbiorców". Tymi samymi względami kierowały się władze miejskie w La Coruni i w Culleredo, zakładając własną telewizję internetową.

Szanse na to, że każdy z nas będzie mógł zostać producentem telewizyjnym posiadającym swój własny kanał – coś, co jeszcze rok temu było nie do pomyślenia – są coraz większe. Różne firmy oferują już odpowiednie usługi. W najbliższym czasie Nokia ma zaprezentować najnowszą wersję swojej aplikacji OVI, która umożliwia, między innymi, zapisywanie i edycję nagrań wideo. We Francji natomiast istnieje już płatna telewizja internetowa, która udostępnia swoim abonentom odpowiednie narzędzia, aby mogli tworzyć własne, indywidualne kanały. – Firma dba również o dystrybucję tych kanałów do wszystkich swoich klientów – mówi Cinto Niqui.

– Popularność platform internetowych służących do edytowanaia nagrań wideo i wybierania programów świadczy o tym, że publiczność nie jest bierna, wręcz przeciwnie, telewidzowie są nastawieni krytycznie i mają własny punkt widzenia. Wystawiają na próbę środki przekazu i dostosowują je do własnych potrzeb – twierdzi Henry Jenkins, profesor analizy mediów z Massachusetts Institute of Technology (MIT), specjalizujący się w badaniu postawy odbiorców. Jak wynika z badań, za tą chęcią tworzenia własnych kanałów kryją się dwa sprzeczne uczucia wobec telewizji, "z jednej strony fascynacja, z drugiej rozczarowanie tym, co ona oferuje".

Profesor Jenkins postrzega tworzenie własnych kanałów jako sposób na "realizowanie swojej kreatywności", ale także jako próbę zmiany sytuacji, w której odbiorca jest zdany na łaskę wielkiego audiowizualnego imperium, niezależnie od tego jak bezwartościowe treści ono prezentuje.

– W tych indywidualnych kanałach oryginalność i pasja rekompensują nie najlepszą jakość obrazu i błędy w produkcji – twierdzi Luis Caldevilla, specjalista produkcji telewizyjnych. Był on już kamerzystą, realizatorem, montażystą... Zaczynał emisję własnego kanału, traktując to jako hobby, a z biegiem czasu zaczął się tym zajmować bardziej profesjonalnie. Z okna swojego domu w Madrycie filmuje postępy w budowie dwóch drapaczy chmur – mają to być najwyższe budynki w całym mieście – a potem montuje zdjęcia w innowacyjny sposób i emituje we własnym programie. – Popularność YouTube powoli słabnie, ten portal nie jest selektywny, a ludzie chcą czegoś więcej – tłumaczy. Jego zdaniem w TeleYo najciekawsza jest możliwość wprowadzania zmian: nie trzeba "poddawać się" dyktaturze medialnych molochów. – Wszyscy mamy w sobie potencjał kreatywności – mówi i przytacza przykłady różnych kampanii reklamowych wzorowanych na krążących w internecie nagraniach amatorskich.

Dotychczas większość osobistych kanałów internetowych – w tym te najlepsze – powstała w Stanach Zjednoczonych i w Japonii, chociaż w Hiszpanii również zaczynają się pojawiać; na razie są na etapie prób. Organizacja Neokinok promująca model telewizji alternatywnej jest jedną z najbardziej aktywnych grup na tym polu. Nie tylko emituje własne programy za pośrednictwem internetu, ale także twierdzi, że to medium "bardzo ułatwia dystrybucję programów i przyczynia się do demokratyzacji sektora audiowizualnego". W okresie od marca do czerwca tego roku grupa zorganizowała studio telewizyjne w Barcelonie, które nadawało programy na żywo, a w Brazylii utworzyła kanał z udziałem mieszkańców jednej z największych faweli (dzielnic biedoty) w kraju. – Ci ludzie pojawiają się w telewizji tylko wtedy, kiedy mowa o narkotykach i przemocy. W swoim własnym kanale mogą występować w zestawieniu z pozytywnymi zjawiskami, a to bardzo podnosi ich samoocenę, ze względu na rolę jaką to medium odgrywa w społeczeństwie – mówi przedstawiciel Neokinok.

Praca w Anglii

Lepiej nie zaczynać od Londynu

Z opowieści Polaków przebywających na Wyspach wynika, że znalezienie stałego zatrudnienia w mniejszym mieście jest znacznie łatwiejsze niż w Londynie. Świadczą o tym doświadczenia osób, które podjęły pracę w pobliskim Harlow.

Wielu Polaków swe pierwsze zajęcie na Wyspach próbuje znaleźć w Londynie. Nie zawsze się to udaje. Problem w tym, że nadal przyjeżdżamy tam zupełnie w ciemno, bez konkretnych adresów, namiarów, a co gorsza bez znajomości języka. W efekcie błądzimy po mieście jak dzieci we mgle tracąc czas i pieniądze. To, gdzie trafimy, zależy najczęściej od przypadku. Trudno w taki sposób znaleźć pracę, tym bardziej dobrze płatną i taką która nam odpowiada.

Praca przy sprzątaniu londyńskich ulic nie przynosi "kokosów"


Najtrudniej w ciemno


Jedną z osób, która wyjechała do Londynu zupełnie w ciemno jest Łukasz. – Przyjechałem tu popracować sezonowo przez dwa miesiące. Po tygodniu trafiłem do myjni samochodowej na Whitechapel (wschodni Londyn) – mówi chłopak. – Pracowałem na czarno za niecałe 5 funtów na godzinę. Będąc cały dzień w robocie nie miałem czasu na znalezienie lepszego zajęcia. Takich ludzi jak Łukasz jest w Londynie bardzo dużo.

– Tutaj nie zarabia się najgorzej, ale jest spora grupa Polaków pracujących na budowach za 4 funty na godzinę – mówi Dawid, przedstawiciel handlowy w polskiej hurtowni w Londynie. – Na prowincji gdzie jest mniej rąk do pracy pensje są dużo wyższe i nie ma mowy o zatrudnianiu na czarno. W Londynie nie brakuje wolnych wakatów, ale w przypadku nowo przybyłych osób jest to większości zajęcie tymczasowe, na zmywaku, przy sprzątaniu oraz w magazynach.

Pracując po kilkanaście godzin w tygodniu za najniższą stawkę trudno związać koniec z końcem. Wie coś o tym Marcin, który zatrudniony przez agencje sprzątał londyńskie ulice. – Wstawałem codziennie o 5 rano dojeżdżając 40 minut do biura na London Bridge – wspomina Polak. – Dopiero na miejscu dowiadywałem się czy jest dla mnie praca. Wielokrotnie wracałem do domu bez przepracowania choćby jednej godziny. W najgorszym okresie ledwo wyciągałem 100 funtów tygodniowo.

Łatwiej na prowincji

Aby uniknąć podobnych rozczarowań warto rozważyć wyjazd do mniejszego miasta. Przykładem takiej miejscowości jest Harlow, oddalone od Londynu o ok. 40 km. – Szukając tu pracy prędzej trafisz na rodaków, którzy dadzą ci namiary na firmy i agencje poszukujące pracowników – mówi Krzysztof, obecnie Shift Leader w jednej z miejscowych fabryk. – Niewielkie odległości umożliwiają obejście większości zakładów i agencji. W każdym z odwiedzonych miejsc uzyskasz informacje, które pomogą ci w znalezieniu pracy.

Na korzyść Harlow przemawiają też niższe ceny mieszkań i pokoi, co na początku przygody z Wielką Brytanią ma niebagatelne znaczenie. Londyn to drogie miasto. Za wynajęcie dwuosobowego pokoju trzeba tam zapłacić co najmniej 120 Ł tygodniowo, podczas gdy taki sam lokal w Harlow można już dostać za 80-90 Ł. – O tym jak drogi jest Londyn przekonałem się, gdy przez kilka tygodni byłem bez pracy – mówi Tomasz Ziemba, dziennikarz Gońca Polskiego. – Pieniądze z konta znikały w błyskawicznym tempie.

Polacy zdobywają miasto

Naszych rodaków do Harlow przyciągają liczne w tym mieście fabryki. W wielu z nich zdecydowaną większość załogi stanowią Polacy. Przykładem takiej firmy jest Riverway Food Ltd., zakład produkujący wyroby mięsne. Nasi rodacy pracują tam nie tylko na produkcji, ale również na stanowiskach kierowniczych.

Rekrutacją Polaków do tamtejszych fabryk zajmuje się agencja Berry Recruitment, mająca swą siedzibę przy samym dworcu autobusowym. Zarobki Polaków wahają się tam w granicach 5,52–8 Ł na godzinę. Najniższe stawki otrzymują osoby zatrudnione przez agencje.

Do pracy w Harlow dojeżdżają też Polacy mieszkający w mieście nad Tamizą. Podróż z północnej części Londynu zajmuje niecałe 40 minut. Wielu Polaków dojeżdża dłużej do pracy w samej stolicy. W przeciwieństwie do głośnej metropolii panuje tu większy spokój. Zdaniem mieszkających w Harlow Polaków, Londyn to dobre miejsce dla osób z doświadczeniem, referencjami i dobrą znajomością języka. Zainteresowanie pracą na stanowiskach najniżej opłacanych i niewymagających języka jest tam zbyt duże, by od stolicy zaczynać swą przygodę z Anglią.

Trasa Siekierkowska powstanie

NSA mówi "tak" dla Trasy Siekierkowskiej

Przegląd prasy

Drogowcy czekają już na pozwolenie na budowę ostatniego odcinka Trasy Siekierkowskiej
Wczoraj sąd stanął po ich stronie w sporze z właścicielami autokomisu, którzy kwestionują legalność inwestycji.
W tym tygodniu miały zostać otwarte oferty w drugim etapie przetargu na wiadukty między Trasą Siekierkowską a ul. Marsa oraz rondo "pod spodem". Drogowcy przełożyli je jednak na 25 września. Dlaczego?

– Dostaliśmy ponad 300 pytań od 11 oferentów. Zainteresowanie inwestycją jest spore – tłumaczy rzeczniczka Zarządu Miejskich Inwestycji Drogowych Małgorzata Gajewska. – Wciąż planujemy jednak podpisać umowę i wprowadzić wykonawcę na budowę przed końcem roku – twierdzi.

Ten scenariusz jest jeszcze możliwy, ale z powodu opóźnienia coraz bardziej zagrożony. Wszystko zależy od pogody i tempa urzędowych procedur. Władze Warszawy czekają, aż wojewoda Jacek Kozłowski wyda pozwolenie na budowę – to już ostatnie spośród potrzebnych zezwoleń.Wczoraj drogowcy odnieśli inny sukces – wygrali w sporze z przedsiębiorcami z autokomisu przy ul. Płowieckiej. Sprawa ciągnie się od 2005 roku, dotyczy już gotowego odcinka Trasy Siekierkowskiej – między ul. Bora-Komorowskiego a Płowiecką.

O co chodzi? Trzy lata temu Samorządowe Kolegium Odwoławcze unieważniło decyzję o warunkach zabudowy dla tej inwestycji. SKO uznało, że Zarząd Dróg Miejskich (poprzednik Zarządu Miejskich Inwestycji Drogowych) nie jest stroną w postępowaniu. Rok później potwierdził to Wojewódzki Sąd Administracyjny. Drogowcy złożyli wtedy jednak kasację do Naczelnego Sądu Administracyjnego.

Stawka była wysoka. Gdyby okazało się, że trasa powstała z naruszeniem prawa, protestujący mogliby walczyć o astronomiczne odszkodowania.Jednak wczoraj NSA uznał drogowców za stronę w postępowaniu i zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia do sądu administracyjnego niższej instancji, czyli WSA. To w praktyce może zamknąć sprawę – rzadko się zdarza, by sąd wojewódzki sprzeciwił się werdyktowi NSA. Urzędnicy twierdzą, że wczorajszy wyrok nie ma przełożenia na ostatni odcinek Trasy Siekierkowskiej. Przy przygotowaniach do tej inwestycji skorzystali z drogowej specustawy, która uprościła procedury i ograniczyła nieco możliwości blokowania budowy.

Afera Stella Maris

Rozpoczął się proces w sprawie gdańskiej afery

Przegląd prasy - Trybuna

Tego chyba jeszcze nie było: sąd rozpatrujący sprawę afery finansowej, w której chodzi o grube miliony złotych, nie zezwolił na podawanie nawet imion oskarżonych, a także nazwy firmy S.M. (w tłumaczeniu na polski Gwiazda Morza).
Na taki precedens pozwoliła sobie sędzia Aneta Szteler-Olszewska z Gdańska, gdzie wczoraj rozpoczął się proces głównych oskarżonych w aferze związanej z wydawnictwem archidiecezji gdańskiej S.M. Należy domniemywać, iż sędzia pozwoliła podawać wyłącznie inicjały, ponieważ w tle tej afery majaczy Kościół.

W Sądzie Okręgowym rozpoczął się proces głównych oskarżonych w aferze finansowej w wydawnictwie archidiecezji gdańskiej.

60-letni b. szef wydawnictwa Gwiazda Morza ksiądz Z.B. odmówił rozmowy z dziennikarzami tłumacząc, że musi mieć na to zgodę kurii biskupiej. – Ja jestem uzależniony od swoich władz. Kuria nie pozwala udzielać księżom żadnych wywiadów – wyjaśnił. Duchowny spóźnił się kilka minut na rozprawę. B. kapelan abp. Gocłowskiego pracuje obecnie w jednej z parafii w Sopocie. Jak powiedział przed sądem, utrzymuje się z miesięcznej pensji wysokości 525 zł.

Wraz z nim na ławie oskarżonych zasiadają jeszcze cztery osoby: b. pełnomocnik S.M., 45-letni T.W., dwóch właścicieli firm konsultingowych – b. pracownik PRL-owskiej cenzury 62-letni J.B. i 53-letni K.K. oraz przedstawiciel spółki, która współpracowała z firmami konsultingowymi – 57-letni S.D.

Wszyscy odpowiadają przed sądem za współudział w przywłaszczeniu mienia ponad 20 spółek handlowych na kwotę ponad 67 mln zł, pranie pieniędzy oraz uszczuplenia podatkowe na szkodę skarbu państwa wysokości kilkunastu milionów zł.

Odczytywanie liczącego ok. tysiąca stron aktu oskarżenia rozpoczęło się wczoraj przed Sądem Okręgowym w Gdańsku i będzie kontynuowane podczas następnej rozprawy zaplanowanej na poniedziałek. Pierwsi oskarżeni mają zacząć składać wyjaśnienia w październiku. Sprawa afery w S.M. liczy ok. 400 tomów akt, a na liście świadków jest ponad 500 osób. Prokurator Przemysław Strzelecki pytany, czy będzie wśród nich abp Tadeusz Gocłowski, odpowiedział, że ostateczną decyzję w tej sprawie podejmie sąd.

Według prokuratury, przestępstwo polegało na tym, że firmy konsultingowe J.B. i K.K. zawierały z różnymi spółkami kontrakty na doradztwo, których wykonanie powierzali z kolei wydawnictwu S.M. W rzeczywistości usługi te były całkowicie fikcyjne i zlecenia nigdy nie zostały wykonane. Fałszywych faktur było ok. 120.

Pieniądze ze spółek, które zlecały fikcyjne usługi B. i K., przelewane były najpierw na konta ich firm, a później, po odjęciu kilku procent, do S.M. Wydawnictwo pobierało kolejne kilka procent prowizji i na końcu większość pieniędzy wracała do osób zarządzających spółkami.

S.M. działając jako podmiot gospodarczy w ramach archidiecezji gdańskiej była zwolniona z podatku dochodowego od osób prawnych w części przeznaczonej na cele statutowe Kościoła. Transfery pieniędzy miały miejsce w latach 1997 – 2001.

Ksiądz Z.B. i b. pełnomocnik S.M. T.W. chcieli kilka miesięcy temu poddać się dobrowolnie karze uznając swoją winę. Duchowny proponował dla siebie karę czterech lat więzienia w zawieszeniu na dziewięć lat oraz 100 tys. zł grzywny, a b. pełnomocnik wydawnictwa wnioskował o cztery lata więzienia w zawieszeniu na osiem lat i 150 tys. zł grzywny. W czerwcu gdański sąd odrzucił jednak te wnioski z powodu braku zgody na samoukaranie ze strony firmy z Koszalina występującej w sprawie jako oskarżyciel posiłkowy. Uzależniła ona zgodę na dobrowolne poddanie się karze przez oskarżonych od wyrównania przez nich strat spółki wycenionych na ponad 16 mln zł.

Łącznie w aferze S.M. oskarżonych jest ponad 40 osób w kilkunastu odrębnie prowadzonych śledztwach.

Archiwum

Etykiety