Ceny paliw w Polsce

piątek, 25 lipca 2008

Ropa tanieje, a paliwa w Polsce nie chcą

To był bez wątpienia emocjonujący tydzień na rynku ropy. Cena surowca w ostatnich dniach uległa znacznej przecenie. Ostatnie spadki cen na międzynarodowych rynkach hurtowych dają polskim kierowcom nadzieję, że zobaczą w kolejnym tygodniu bardziej wyraziste obniżki cen paliw na stacjach.


Komentarz do sytuacji na rynku paliw w okresie od 21-25 lipca 2008

Ropa naftowa na światowych giełdach zeszła do poziomu najniższego od 7 tygodni, przełamała trwający od zimy trend zwyżkowy i oddaliła się od niego. W piątkowe przedpołudnie za baryłkę surowca gatunku Brent na giełdzie londyńskiej płacono 127 USD, czyli wyraźnie mniej niż 132,61 USD w poniedziałek, nie wspominając o rekordowym 147,5 USD sprzed dwóch tygodni. W handlu hurtowym w Europie Północno-Zachodniej benzyny w ciągu tygodnia potaniały o prawie 8 proc., zaś oleje napędowe o niecałe 7 proc.

Gdy wiosną ropa naftowa w szybkim tempie drożała, e-petrol.pl pisał o spowalniającej gospodarce światowej i malejącym popycie na ropę i paliwa jako o czynnikach, które mogą zatrzymać te wzrosty, zarówno na świecie, jak i w Polsce. Mało kto wtedy brał to na poważnie. Ostatnie dni pokazują jednak, że dealerzy z rynków naftowych też w końcu zwrócili uwagę na czynniki fundamentalne i właśnie dlatego surowiec zaczął tanieć.

Polska złotówka w mijającym tygodniu odnotowała wprawdzie przejściowe, lekkie osłabienie wobec dolara amerykańskiego, jednak, patrząc szerzej, utrzymuje się na bardzo silnym poziomie - przez cały tydzień poruszała się w zakresie 2,01-2,08, a piątkowy fixing USD/PLN w NBP wyniósł 2,0420.

Połączenie niższych cen na rynkach międzynarodowych z wysokim kursem polskiej waluty sprawia, że producenci działający na polskim rynku hurtowym od kilkunastu dni z dnia na dzień obcinają swoje cenniki, a rozmiary spadków są spore.

Prognozy na przyszłość bliższą i dalszą

W piątek spodziewamy się, że cena ropy naftowej utrzyma się blisko rejonu 126-127 USD za baryłkę, możliwe jest lekkie, techniczne, korekcyjne odbicie w górę. Brakuje w tej chwili nowych, ważnych wiadomości, które silniej oddziaływałyby na rynek naftowy. W nadchodzących dniach możliwe są dalsze spadki cen ropy naftowej, w kierunku 120 USD, gdzie znajduje się najbliższe poważne wsparcie.

Baryłka w nieco dłuższej perspektywie powinna obronić ostatnie zniżki. Trudno oczekiwać, by cena ropy naftowej wróciła do zajmowanych przed rokiem poziomów około 80 USD, jednak stabilizacja w rejonie 120-130 USD wydaje się być teraz bardzo prawdopodobna, zakładając, że nie dojdzie na świecie do żadnego konfliktu, sabotażu instalacji naftowych na szeroką skalę, czy innych, niemożliwych do przewidzenia, wydarzeń.

Przecena w rafineriach

Dynamicznie zmieniające się ceny ropy i paliw na londyńskiej giełdzie surowcowej powodowały, że rafinerie w kraju codziennie ogłaszały zmiany, w ich efekcie znów mamy nowe cenniki. W ostatnich dniach największe wahania dotyczyły hurtowych cen oleju napędowego, który wreszcie, po kilku tygodniach, wyraźnie potaniał - na przestrzeni ostatnich dni aż o 124 zł na 1000 litrów. W przypadku popularnej benzyny 95 średnia cena hurtowa również spadła o niespełna 115 zł. W konsekwencji za diesel i benzynę płaci się w rafineriach niemal tyle samo: średnio 3414,50 i 3412,00 zł netto za 1000 litrów.

Kierowcy, którzy zapoznali się z niedawnymi prognozami cen detalicznych e-petrol.pl, a tankowali swoje auta w ostatnich dniach, mogli czuć się zawiedzeni. Ostatni tydzień, zamiast obniżek, przyniósł jedynie nieznaczną korektę cen paliw. Benzyna bezołowiowa 95 kosztowała średnio w sprzedaży detalicznej 4,69 zł/l, kierowcy silników Diesla tankowali średnio w cenie 4,70 zł za litr. Cena autogazu, obecnie najbardziej atrakcyjnego cenowo paliwa, wzrosła do poziomu 2,22 zł/l.

e-petrol.pl prognozuje dalsze spadki cen hurtowych

W najbliższych dniach krajowi producenci paliw wprowadzą dalsze obniżki do swoich cenników hurtowych. Prognozy e-petrol.pl na sobotę i wtorek wskazują na wyraźną dalszą możliwość obniżek cen benzyn w obu rafineriach o 35-50 zł. W przypadku oleju napędowego również powinna utrzymać się tendencja spadkowa - w Grupie Lotos przewidywane są kilkunastozłotowe obniżki, w Orlenie spadek do połowy przyszłego tygodnia powinien wynieść nieco ponad 50 zł.

Po ile powinniśmy tankować?

Analiza e-petrol.pl na ostatni tydzień lipca wskazuje, że średnia cena benzyny bezołowiowej 95 i oleju napędowego powinna mieścić się w przedziale 4,50-4,56 zł zł/l. Cena autogazu powinna wynieść ok. 2,22-2,26 zł/l. Korekta cen powinna być wprowadzona do cenników stacji paliw, jednak dobiegający końca tydzień po raz kolejny udowodnił, że koncerny nie spieszą się z wprowadzaniem obniżek w sprzedaży detalicznej.

Aktualne średnie ceny hurtowe paliw (netto/1000 litrów):

Benzyna bezołowiowa 98: 3539,00 zł
Benzyna bezołowiowa 95: 3412,00 zł
Olej napędowy: 3414,50 zł

Ceny detaliczne (brutto za litr) na 30 tydzień 2008 r. (notowanie z dn. 21.07.2008):

Benzyna bezołowiowa 98: 4,95 zł
Benzyna bezołowiowa 95: 4,69 zł
Olej napędowy: 4,70 zł
Autogaz: 2,122 zł

Prognoza cen paliw w sprzedaży detalicznej w okresie 28 lipca -3 sierpnia 2008

Benzyna bezołowiowa 98: 4,78-4,85 zł/l
Benzyna bezołowiowa 95: 4,50-4,56 zł/l
Olej napędowy: 4,50-4,56 zł/l
Autogaz : 2,22-2,26 zł/l

Opracowanie:
Gabriela Kozan, Szymon Araszkiewicz, e-petrol.pl

W Polsce jest drogo!

Koniec mitu taniej Polski

W rankingu najdroższych miast świata Warszawa skoczyła w ciągu roku z 67 na 35 miejsce - wynika z raportu amerykańskiej firmy konsultingowej Mercer. Koszty życia w stolicy są niemal identyczne jak w Sztokholmie czy Barcelonie. Polacy zawdzięczają to silnej złotówce i niesłabnącemu wzrostowi gospodarczemu - pisze "Dziennik".

Raport obala mit o taniej Polsce leżącej na uboczu Europy. Amerykańscy eksperci wyliczyli, że w Warszawie żyje się drożej niż w Brukseli, Luksemburgu, Berlinie, Hamburgu czy Melbourne. Obliczyli to, opierając się na blisko 200 parametrach. Wzięli pod uwagę m.in. koszty utrzymania, inflację i zmiany kursów walut.

- Skok Warszawy to wynik bardzo silnej pozycji złotego - mówi "Dziennikowi" jedna z autorek raportu, Natahlie Constantine-Metral.
- Złoty wzmocnił się w stosunku do dolara, a to właśnie Nowy Jork jako stolicę międzynarodowego biznesu wzięliśmy za punkt wyjścia i z nim porównujemy resztę miast - dodaje.
Z raportu wynika, że awans Warszawy w rankingu zaczęli odczuwać przede wszystkim obcokrajowcy odwiedzający to miasto. Z drugiej strony ceny w zagranicznych sklepach stały się dla Polaków o wiele przystępniejsze. (za PAP)

Instrukcja Platformy Obywatelskiej

Przejąć internet!

Czy Schetyna kazał tworzyć dywersyjne oddziały PO w Internecie? Oto sekret ataku Platformy Obywatelskiej w internecie. Stoi za nim tajna instrukcja firmowana nazwiskiem szefa MSWiA Grzegorza Schetyny. Wynika z niej, że wicepremier polecił działaczom młodzieżówki wpisywać na internetowych forach pozytywne komentarze o Platformie.




Do instrukcji o tworzeniu przez Młodych Demokratów grup do spraw monitoringu internetu dotarł "Fakt". Dziennikarze podali się za młodych działaczy partii i zadzwonili do koordynującego akcję Dariusza Słodkowskiego. To zastępca sekretarza generalnego młodzieżówki Platformy.

Szczegółowe informacje obiecał wysłać pocztą elektroniczną. I wysłał. "Młodzi Demokraci, sekretarz generalny PO Grzegorz Schetyna zwrócił się do nas z prośbą o utworzenie grupy ds. monitoringu sieci. Nie muszę chyba tłumaczyć jak wiele dla Stowarzyszenia znaczy prośba z tej strony" - czytamy w instrukcji. Dalej padają szczegóły: "Praca grupy miałaby polegać na dodawaniu na kilkunastu największych polskich portalach (WP, Onet, Gazeta, Dziennik, Interia) komentarzy życzliwych PO". Działacze mieliby na to poświęcić około 30 minut dziennie. A na koniec w instrukcji pada jeszcze prośba o zachowanie najwyższego stopnia dyskrecji.

Co na to organizatorzy "dywersyjnej" akcji w internecie? Dariusz Słodkowski, pytany o nią przez dziennikarzy, wił się jak piskorz. "Jest to gruba przesada. Przecież to byłaby propaganda" - mówił o akcji. Gdy dziennikarze przytoczyli mu treść dokumentu, był bardzo zmieszany. "Uczciwie przyznaję, że ten tekst jest podkoloryzowany. My nigdy nie podpieralibyśmy się postacią wicepremiera Schetyny" - przekonywał.

Wicepremier Schetyna odcina się od tej akcji. "Nigdy w życiu nie wydawałem takich dyspozycji. Jeśli ktoś użył mojego nazwiska, to wyciągnę wobec niego konsekwencje" - mówi.

Jakiś czas temu Polskę obiegła informacja, że posłowie PiS codziennie dostają SMS-y z oceną telewizyjnych materiałów. Tak, by sami nie musieli zastanawiać się, czy pokazano ich w pozytywnym świetle.

Potem - za sprawą DZIENNIKA - wyszło na jaw, że parlamentarzyści PO dzień w dzień dostawali propagandowe instrukcje, przygotowane za pieniądze podatników przez Centrum Informacyjne Rządu. Mieli tam napisane czarno na białym, jak mają komentować w imieniu partii bieżące wydarzenia polityczne.

Drożyzna - musimy oszczędzać?

czwartek, 24 lipca 2008

Oszczędne wydawanie to nie wstyd

W budżetach wielu polskich rodzin są rezerwy, które mogą zrównoważyć obecne podwyżki cen. Dzięki racjonalizacji wydatków przeciętna rodzina może miesięcznie wygospodarować dodatkowe kilkaset zł, dzięki czemu wpływ inflacji będzie mniej odczuwalny.

Dziś Sejm debatuje nad informacją rządu na temat przeciwdziałania wzrostowi cen. Powodem dyskusji jest rosnąca inflacja, która dotyka wszystkich z Polaków. Expander sprawdził jak przeciętna polska rodzina może radzić sobie z inflacją.

Wysoka inflacja zachęca do bieżącego konsumowania dochodów z uwagi na spadek ich siły nabywczej. Z drugiej strony spadek siły nabywczej dochodów powoduje, że za tę samą pensję można dziś kupić znacznie mniej towarów czy usług niż rok temu. Wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw rosną co prawda prawie trzy razy szybciej niż ceny konsumpcyjne, jednak ten dodatni bilans nie dotyczy wszystkich polskich rodzin.

Co zrobić w sytuacji, gdy pensje nie rosną jednak tak szybko, jak inflacja? Powstały w ten sposób deficyt w domowym budżecie można uzupełniać na różne sposoby, np. przez zaciągnie pożyczek na większe wydatki. W wielu wypadkach jest to rozwiązanie nieuchronne, zanim jednak sięgniemy po pożyczkę warto przyjrzeć się domowym wydatkom. Trzeba nieco zmienić podejście do kupowania.

Najlepszym sposobem na drożejące produkty żywnościowe, benzynę, energię elektryczną i inne produkty jest oszczędzanie. Dzięki temu może oszczędzić miesięcznie nawet kilkaset złotych.

Okazuje się, że przeciętna rodzina, co miesiąc wydaje 1948 zł. Są to stałe wydatki na opłaty oraz zakup towarów i usług konsumpcyjnych. Szacujemy, że poprzez racjonalizację wydatków tę kwotę można zmniejszyć nawet o 25%. W przypadku rodziny o przeciętnych dochodach równych dwóm średnim pensjom może to oznacza prawie 500 zł oszczędności co miesiąc, czyli 10% do 12% miesięcznych dochodów netto, zatem więcej niż wynosi inflacja.

Jak uzyskać takie oszczędności? Pierwszym krokiem do rozpoczęcia oszczędzania jest zapisywanie wszystkich dokonywanych wydatków. Okazuje się, że większość rodzin nie zdaje sobie sprawy ile pieniędzy wydaje i na co. Po miesiącu lub dwóch skrupulatnych zapisów należy przeprowadzić analizę dokonanych wydatków.

Najważniejszą pozycją w budżetach Polaków zajmują wydatki na żywność (według danych GUS za 2006 rok stanowią one 27% wszystkich wydatków gospodarstw domowych). Kwoty przeznaczone na ten cel można łatwo ograniczyć, zamieniając sklepy na te... gdzie ceny są niższe. Przede wszystkim trzeba zrezygnować z zakupów w mniejszych sklepach, gdzie ceny mogą być o ponad 20% wyższe niż w super- i hipermarketach. Expander szacuje, że ok. 210 zł miesięcznie (7 zł dziennie) można odłożyć kupując, rozsądnie, tzn. porównując ceny w okolicy i wybierając tańsze sklepy. Oczywiście dotyczy to głównie mieszkańców większych miejscowości, którzy mają do wyboru kilka miejsc na robienie zakupów.

Inną dobrą pozycją do oszczędności są używki np. papierosy. Ich paczka kosztuje średnio 7,5 zł, czyli w ciągu miesiąca osoba paląca paczkę dziennie wydaje 225 zł. Już zmniejszenie liczby spalanych papierosów o jedną czwartą powinno dać prawie 60 zł oszczędności. Korzyści na zdrowiu palacza z powodu zmniejszenia dawki szkodliwej używki nie da się obliczyć.

Spore oszczędności może dać też rezygnacja z dojazdu do pracy własnym samochodem na rzecz komunikacji publicznej. Przy założeniu codziennego pokonywania 20 km, ceny benzyny na poziomie 4,5 zł za litr oraz zużycia paliwa na poziomie 7 l/100 km, miesięczny wydatek na paliwo wynosi ok. 160 zł. Jeżeli przyjmiemy cenę biletu miesięcznego na poziomie 55 zł, to w kieszeni zostanie 105 zł.

Oszczędzać można też energię elektryczną, gaz czy wodę. Skorzysta na tym nie tylko domowy budżet, ale też środowisko. Zużycie energii można ograniczyć na wiele sposobów - najprostszy sposób: wymiana żarówek w miejscach gdzie światło pali się najczęściej na energooszczędne. Warto też dokładnie sprawdzić starsze urządzenia użytkowane w domu, często mogą być one bardzo energochłonne. Zawsze też warto wyłączać te, których w danym momencie nie używamy. Ograniczenie stałego zużycia o 300W w ciągu całego miesiąca będzie skutkować obniżeniem rachunku za prąd o ok. 50 zł. Wydaje się, że taką oszczędność mogłaby poczynić przynajmniej co druga rodzina.

Oszczędzając energię przyczyniamy się do obniżenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery. To dokładnie pokazuje, że nie należy wstydzić się oszczędzania. Czasy, gdy ostentacyjna konsumpcja była synonimem bogactwa, a oszczędzanie synonimem biedy odeszły już do przeszłości. W racjonalnym wydawaniu pieniędzy nie chodzi o to, by pozbawiać się tego, czego potrzebujmy, ale o to, by kontrolować wydatki oraz zużycie dóbr.

Znaczącą kwotę jesteśmy też w stanie oszczędzić - i to uwaga bez wyrzeczeń - zmieniając swoje kredyty na tańsze. Przykładowo, jeśli spłacamy kredyt hipoteczny na kwotę 300 tys. zł zaciągnięty 3 lata temu na 30 lat, to jego obecne oprocentowanie w złotych wynosi 8,6 proc. (marża 2 proc.). Refinansowanie go przyniesie nam obniżenie oprocentowania o 1 pkt. proc. (dzięki zmniejszeniu marży). W efekcie miesięczna rata spadnie z 2328 zł do 2118 zł, czyli o prawie 200 zł. Tyle samo zyskamy obniżając o 1 pkt. proc oprocentowanie analogicznego kredytu we frankach szwajcarskich. Jeszcze więcej można zyskać przewalutowując swój kredyt właśnie na franki szwajcarskie.

Sprzedaż komputerów w Polsce

sobota, 19 lipca 2008

Zapowiadany od kilku lat zmierzch komputerów stacjonarnych wciąż nie nadchodzi. Jak ustaliła „Rz”, sprzedaż tradycyjnego sprzętu wciąż rośnie, a średnie ceny przenośnych pecetów poszły lekko w górę.

Jeszcze w ubiegłym roku firmy analityczne i producenci sprzętu zakładali, że polski rynek laptopów będzie rósł w tempie przekraczającym nawet 50 proc. rocznie. Miało tak się stać przede wszystkim dzięki spadającym cenom sprzętu. Według szacunków magazynu „CRN” sprzęt przenośny w podstawowej konfiguracji kosztował przed dwoma laty średnio 3 tys. zł. Na koniec 2007 r. – już tylko 2 tys. zł. Głównie dzięki temu w ubiegłym roku maszyny przenośne stanowiły aż 48 proc. wszystkich sprzedanych na polskim rynku komputerów.

Trend cenowy jednak się odwrócił. – Średnia cena kupowanego w Polsce komputera przenośnego wyniosła w pierwszym kwartale 1130 dol., czyli ok. 2260 zł. Winny jest złoty, który umacnia się w stosunku do dolara – wyjaśnia Jarosław Smulski, analityk rynku firmy IDC Polska. Zapowiedzi rychłego końca stacjonarnych komputerów nie potwierdzają też handlowcy. – Sprzedaż pecetów utrzymuje się na ubiegłorocznym poziomie – mówi Wioletta Batóg, rzecznik Media Saturn Holding, do którego należą sieci Media Markt i Saturn. Podobne spostrzeżenia mają przedstawiciele sieci hipermarketów, które – wbrew pozorom – są ważnym kanałem sprzedaży elektroniki (mają ok. 20 proc. udziału w rynku; w takich sklepach zaczyna sprzedawać np. koncern Dell). – Stacjonarne ciągle sprzedaje się całkiem nieźle, choć ich oferta jest mniejsza niż w przypadku laptopów. Z naszej oferty na pewno nie znikną – mówi Przemysław Skory z Tesco.

Jak się okazało, rewolucji na rynku nie spowodowały też słynne tanie laptopy za mniej więcej 1 tys. zł. Najsłynniejszy z nich, Asus Eee, wciąż oficjalnie nie pojawił się na naszym rynku. Nie ma pewności, czy w ogóle dojdzie do jego premiery nad Wisłą, bo dostępne w sklepach podobne komputery innych firm (np. Aristo) sprzedają się u nas słabo. – Parametry tych maszyn są zbyt niskie dla wielu użytkowników – uważa Jarosław Smulski z IDC.

Komputer stacjonarny o dobrych parametrach w zestawie z monitorem LCD można kupić już za ok. 1,5 – 1,7 tys. zł. Dlatego firma NTT System, największy polski producent komputerów, przewiduje wręcz, że sprzedaż stacjonarnych pecetów będzie wzrastać. – Na rynku nie brakuje klientów szukających sprzętu o wysokich parametrach technicznych za przystępną cenę. W przypadku tanich laptopów ta relacja nie jest już taka oczywista – komentuje Marcin Bogusz, dyrektor działu produktów własnych NTT System.

Zadyszka na rynku laptopów nie oznacza oczywiście całkowitego triumfu stacjonarnego peceta. Sprzedaż komputerów przenośnych będzie rosła, jednak kilkadziesiąt procent wolniej, niż jeszcze niedawno przewidywano. – W porównaniu z wynikami ubiegłego roku odnotowujemy pod tym względem wzrost na poziomie 10 proc. – mówi Wioletta Batóg. Jak szacuje firma Euromonitor International, w 2008 r. Polacy kupią 2 mln nowych laptopów, w 2012 r. – 2,6 mln. Bardzo podobne są prognozy IDC Polska. – Uważamy, że w 2012 r. przenośne pecety będą stanowiły około 65 proc. wszystkich komputerów używanych w naszym kraju – twierdzi Jarosław Smulski.

Źródło : Rzeczpospolita

Euro w Polsce

czwartek, 17 lipca 2008

Czy przyjęcie euro będzie korzystne dla biznesu?

Już za kilka lat monety i banknoty z orłem w koronie zastąpione zostaną przez wspólną, europejską walutę. Pytanie nie brzmi, "czy" wymieniać, lecz "kiedy", ponieważ do przystąpienia, do strefy euro Polska zobowiązała się wraz z ratyfikacją Traktatu Akcesyjnego*. Jednak, czym bliżej spodziewanej daty przyjęcia euro, tym mocniej mnożą się wątpliwości. Dylemat, czy jest to korzystna zamiana, maja nawet przedsiębiorcy, którzy postrzegani są jako jedni z głównych beneficjentów wspólnej waluty.

Doświadczenia przedsiębiorców z krajów, które w płatnościach wewnętrznych od dłuższego czasu posługują się waluta z charakterystycznym €, przekonują, że cześć obaw jest nieuzasadniona. W skali przedsiębiorstwa na pewno nie należy oczekiwać rewolucji, pod warunkiem, że nie prowadzi się biznesu ściśle związanego z operowaniem różnorodnymi walutami. O ile przedsiębiorcy zarabiający na wymianie walut, będą musieli odnotować znaczny spadek dochodów, o tyle wymiana nie wpłynie znacząco na działalność przedsiębiorców kierujących swoje usługi i produkty wyłącznie na rynek krajowy.

Walutowe ujednolicenie najmocniej odczują polskie kantory, dla których zniknie jedna z najpopularniejszych par walutowych. Ostateczna wymiana walut będzie równie dotkliwa dla całego sektora bankowego – szacuje się, że banki z tytułu prowizji od wymiany walut generują 5 proc. swoich przychodów – udział ten zostanie wyraźnie pomniejszony po konwersji. Z drugiej strony, jako wzorcowy przykład sektora, któremu najmocniej zależy na unii walutowej, podaje się branżę turystyczną, która zyska na obniżeniu kosztów związanych z różnorodnością walutową w Europie.

Wprowadzenie euro do obiegu, niesie ze sobą szereg pozytywnych zjawisk dla biznesu, jednak należy pamiętać, że stopień ich wpływu na funkcjonowanie firmy zależy od branży, profilu działalność i wielkości przedsiębiorstwa. Stąd generalizowanie, w przypadku bilansu potencjalnych zysków i strat, w odniesieniu do przedsiębiorców jako ogółu, nie odda w pełni obrazu skutków związanych z wprowadzeniem nowej waluty. Aby realnie ocenić konsekwencje wprowadzenia euro dla poszczególnych firm, należy odnosić generalne wnioski do poszczególnych przypadków.

Po pierwsze, co podkreślają zwolennicy nowej waluty, w związku z konwersją walutową, obniżce ulegną koszty transakcyjne w wymianie międzynarodowej. Argument ten szczególnie mocno przemawia do firm, opierających swój biznes, na interesach prowadzonych z podmiotami, z państw strefy euro. W I kwartale 2008 roku do strefy euro trafiło 51 proc. polskiego eksportu – spadek w porównaniu do analogicznego okresu roku ubiegłego o 3,6 proc. (spadek wyłącznie pozorny, ponieważ wynika ze wzrostu udziału w polskim eksporcie odbiorców z krajów rozwijających się. Dynamika sprzedaży do strefy euro wzrosła w I kw. o 10,6 proc. i wciąż stanowi najważniejszy punkt w bilansie handlowym Polski). Import z Eurolandu zmniejszył się w I kw. z 49,9 proc. do 46,1 proc. r/r . Na podstawie tych danych widać, jak duży udział w międzynarodowych transakcjach handlowych polskich eksporterów i importerów ma euro. Problem zbędnych kosztów był równie znaczący w skali całej Unii. Komisja Europejska szacowała koszty transakcyjne i pokrewne związane z wymianami walut w obrocie wewnatrzunijnym, na poziomie stanowiącym w przybliżeniu 0,5 proc. PKB całej Wspólnoty.

Ujednolicenie waluty obniżyłoby koszty ponoszone przez przedsiębiorstwa prowadzące wymianę handlowa z zagranica, ale również z podmiotami, z państw trzecich, z którymi dużo łatwiejsze stałoby się wynegocjowanie fakturowania w euro, niż w egzotycznej złotówce. Tuż obok spadku kosztów transakcyjnych nie do przecenienia staje się argument o wyeliminowaniu ryzyka kursowego, w odniesieniu do transakcji rozliczanych w euro. Silna aprecjacja złotego, którą możemy obserwować na przestrzeni ostatnich czterech lat, stała się poważnym ciosem dla rodzimych eksporterów, również tych handlujących z państwami strefy euro.

Na pięcioletnim wykresie pary walutowej EUR/PLN wyraźnie widać czteroletni trend, w którym złotówka umacniała się względem euro. Od szczytu z początku 2004 r. do dziś euro straciło względem złotego aż 35 proc. Na początku roku 2008 nastąpiło przebicie lini wsparcia, co w połączeniu z przesłankami fundamentalnymi, może wróżyć dalsze umacnianie się złotówki, z dużym prawdopodobieństwem przyspieszenia trendu.

Szybkie i stabilnie umacnianie się złotówki, wbrew pozorom może także w pewnym stopniu hamować import; przedsiębiorcy przewidując dalsze umacnianie się złotego, mogą wstrzymywać się z zakupami za granicą, ponieważ w tym wypadku czas działa na ich korzyść. Wchodzimy tu oczywiście na pole spekulacji walutowej, która może wpływać na zyski, lub straty przedsiębiorców, w zależności od strony transakcji po której się znajdują. Na pewno jednak sytuacja ta przynosi obu stronom ryzyko, którego w większości wypadków oba podmioty wołałyby uniknąć. Receptą może być oczywiście zabezpieczanie transakcji przez otwarcie przeciwnej, lewarowanej pozycji na rynku terminowym, jednak po pierwsze pociąga to za sobą koszta, po drugie małe i średnie spółki często nie posiadają ku temu odpowiednich narzędzi i wiedzy. Unia walutowa wyeliminowałaby ten problem, przynajmniej w odniesieniu do transakcji z państwami strefy euro.
Kolejnym argumentem podnoszonym na rzecz jak najszybszego przyjęcia wspólnej waluty jest przekonanie, że przyczyni się to do większej przejrzystości rynku. Stanie się tak dzięki możliwości łatwiejszego porównywania cen wyrażonych w jednej walucie. Nie można jednak zapominać o tym, że poza szerszymi perspektywami dla przedsiębiorców w wyszukiwaniu surowców, półproduktów, podwykonawców i odbiorców, wzrośnie również przejrzystość rynku od strony konsumenta, a co za tym idzie - konkurencja. Będzie to niewątpliwie bardzo korzystne dla rynku jako całości, zwłaszcza dla konsumentów, jednak z punktu widzenia firm, szczególnie o jeszcze nieugruntowanej pozycji rynkowej, może okazać się zabójcze.

Innym aspektem, o którym nie można zapominać, jest stabilność euro, które zdążyło urosnąć już do roli drugiej najistotniejszej waluty na świecie. W porównaniu do złotego, relatywnie niewielka presja inflacyjna w Eurolandzie, to także stosunkowo niskie stopy procentowe, a wiec tańsze kredyty, które jak wiadomo są tlenem dla przedsiębiorców. Przyjęcie nowej waluty, zlikwidowałoby problem zwiększonych kosztów obsługi kredytu zawieranego w obcej walucie i ryzyka kursowego, hamującego popyt na kredyty denominowane w euro.

Łatwiejsze finansowanie inwestycji oraz pozyskiwanie kapitału zagranicznego, szczególnie wyraźnie będą mogły docenić spółki notowane na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Wyeliminowanie ryzyka kursowego oraz skutków pogłębiającej się aprecjacji złotego, może ponadto przynieść pozytywny efekt dla rodzimego rynku akcji. Obecny odpływ zagranicznego kapitału z warszawskiej giełdy spowodowany jest, co prawda raczej ogólną tendencją inwestorów instytucjonalnych do unikania zaangażowania na rynkach wschodzących w czasach niepewnej koniunktury, nie można jednak bagatelizować, negatywnego wpływu umacniającego się złotego, na decyzje o ewentualnym powrocie inwestorów zagranicznych na GPW. Wycena walorów we wspólnotowej walucie, na pewno przełoży się na zwiększone zainteresowania polskimi spółkami, wśród inwestorów z krajów strefy euro oraz podniesie wiarygodność polskiej giełdy w oczach inwestorów z państw trzecich.

Być może już niedługo wszyscy polscy przedsiębiorcy będą mogli zawierać między sobą transakcje w walutach obcych, nie czekając na wejście Polski do strefy euro. Obecnie, zgodnie z prawem, polskie firmy mają obowiązek, wyrażać wzajemne zobowiązania wyłącznie w złotówkach. Umowa zawarta z pominięciem tego zastrzeżenia, może zostać anulowana. Zwolnione z tego obowiązku, są jedynie firmy posiadające indywidualne zezwolenie Prezesa Narodowego Banku Polskiego. Zniesienie tego ograniczenia, jest jednym z postulatów tzw. pakietu Szejnfelda.
Obecnie w Sejmie znajduje się już rządowy projekt nowelizacji Kodeksu Cywilnego oraz Prawa Dewizowego. Projekt dotyczy zniesienia tzw. zasady walutowości zakładającej przeprowadzanie transakcji na obszarze Polski jedynie w walucie polskiej oraz rezygnacji z wymogu uzyskiwania indywidualnego zezwolenia dewizowego; przeliczanie zobowiązań pieniężnych w walutach obcych na PLN odbywać się będzie według średniego kursu NBP, z dnia wymagalności roszczenia. W przypadku zwłoki dłużnika, wierzyciel będzie mógł żądać zapłaty w walucie polskiej według jej wartości z dnia, w którym zapłata jest dokonywana.

Wprowadzenie euro to jednak nie tylko korzyści. Przedsiębiorcy pamiętać musza również o drugiej stronie medalu, ponieważ ujednolicenie walutowe niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwa. Przyjęcie euro przez Polskę, oznaczać będzie realną rezygnacje z prowadzenia suwerennej polityki monetarnej. Wszystkie narzędzia wykorzystywane do tej pory przez Radę Polityki Pieniężnej, przejdą w ręce Europejskiego Banku Centralnego, który w swojej działalności może nie uwzględniać interesów słabszych ekonomicznie regionów Unii, takich jak Polska, której wkład w tworzenie europejskiego PKB to zaledwie 3 proc.

Zachodzi również ryzyko, że poszerzona o nowe kraje Unia, nie będzie w stanie poradzić sobie w przypadku występowania w gospodarkach poszczególnych krajów zjawiska asymetrycznych wstrząsów. Wstrząsy takie, zgodnie z teorią optymalnych obszarów walutowych (teoria Mundella), mogą być łagodzone przez wysoką mobilność siły roboczej, elastyczne ceny i płace oraz zdolność, do wygenerowania wystarczającej pomocy finansowej ze szczebla centralnego dla potrzebujących regionów. Takich warunków Unia Europejska nie spełnia. Abstrahując od ostatnich fal emigracji zarobkowej, należy stwierdzić, że mobilność siły roboczej w Unii, na tle Stanów Zjednoczonych, jest wysoce niezadowalająca. Szeroko rozbudowane uprawnienia i regulacje socjalne, wpływają negatywnie na elastyczność płacową, a tak naprawdę niewielki budżet centralny Unii nie stanowi gwarancji skutecznej reakcji w razie potrzeby wygenerowania impulsu, do pobudzenia borykającej się z trudnościami gospodarki regionalnej.

Zagrożenia, które wynikają ze scedowania uprawnień do prowadzenia suwerennej polityki monetarnej, można łatwo przenieść ze skali makro, na działalność poszczególnych przedsiębiorstw, które mogą zostać zmuszone, do radzenia sobie w niesprzyjających warunkach ekonomicznych, przy słabej koniunkturze, z którą Bank Centralny ulokowany w odległym Frankfurcie, nie będzie sobie w stanie poradzić. Odpowiedzią Komisji Europejskiej na ryzyko wystąpienia takiego zagrożenia jest stwierdzenie, że handel pomiędzy wysoko uprzemysłowionymi krajami Unii, ma w dużym stopniu charakter wewnątrzprzemysłowy. Prowadzi to do struktury, w której kraje kupują i sprzedają, te same kategorie produktów. Stad ewentualny szok popytowy będzie miął charakter symetryczny. O ile takie wytłumaczenie ma sens w przypadku państw „starej Unii”, o tyle nie łagodzi obaw przedsiębiorców z nowych państw członkowskich, których gospodarki znajdują się na innych etapach rozwoju.

Tymczasem, z wprowadzeniem euro dla przedsiębiorców, wiążą się również koszta, o których rzadko się wspomina, a nie da się ich uniknąć. Chodzi o nakłady, które musza być poniesione, aby dostosować strukturę firmy do nowej sytuacji ekonomicznej, w jakiej się znajdzie. Zaczynając od kosztów dostosowania mechanizmów księgowości i rachunkowości, a kończąc na odnalezieniu się, na rynku, gdzie nagle „przybyło“ kilkaset milionów nowych konsumentów, ale i wiele podobnych podmiotów gospodarczych, które będą chciały o nich konkurować. Cześć przedsiębiorców, szczególnie z branż o wysokiej mobilności, obawia się skokowego wzrostu konkurencji, z którym nie będzie sobie w stanie poradzić.

W końcu, euro to także zwiększone koszty w okresie funkcjonowania obok siebie nowej i starej waluty, wynikające z konieczności podwójnego przeliczania cen. Jednak, największe chyba obawy związane ze wspólna waluta budzą inflacjogenne właściwości „teuro“*, szczególnie w odniesieniu do wzrostu cen pospolitych usług i produktów pierwszej potrzeby.
* Niemcy uważają, że po wprowadzeniu euro, ceny podstawowych produktów w Niemczech, wzrosły średnio o 20 proc., dlatego przyjęło się potoczne określenie nowej waluty od przymiotnika "teuer", oznaczającego "drogo".

Jak pokazują przykłady państw, które doświadczyły już tego zjawiska, wzrost cen wcale nie uderza wyłącznie w konsumentów. Równie mocno odczuwają to przedsiębiorcy. Co prawda, cześć z nich na pewno wykorzysta okazję, do podniesienia cen swoich produktów i usług, lub przynajmniej do zaokrągleń w górę, jednak należy pamiętać, że zyski te zostaną pomniejszone o równoczesny wzrost cen takich dóbr jak energia, woda, czy część surowców. W ogólnym bilanse okazuje się, że podnoszenie cen po przyjęciu euro, ma częściej charakter ochrony rentowności i pogoni za innymi, niż okazji do dodatkowego zarobku. Obawy o skokowy wzrost cen stara się rozwiać Eurostat, wg ktorego w 2002 r. wpływ nowej waluty na wzrost inflacji strefy euro, wyniósł zaledwie 0,12 - 0,29 proc. Tych danych nie potwierdzają zakrojone na szeroką skalę badania, które przeprowadzono w rok po przejściu na euro pierwszych 11 państw Wspólnoty Europejskiej. Wynika z nich, że aż 93 proc. respondentów po konwersji walut zauważyło realny wzrost cen.

Podsumowując, wprowadzenie euro w skali mikroekonomicznej, poza okresem przejściowym, nie wywoła perturbacji w polskich firmach. Najbardziej skorzystają podmioty prowadzące zagraniczną wymianę handlową oraz firmy szukające kapitału na rozwój i inwestycje. Korzyści niestety oddziaływać będą na przedsiębiorców w sposób bardzo selektywny. Dużo dotkliwsze mogą okazać się skutki makroekonomiczne, które przedsiębiorcy odczują w razie spadku koniunktury, lub lokalnego kryzysu, którego EBC nie będzie w stanie skutecznie łagodzić. W dłuższej perspektywie wprowadzenie euro jest niezbędne do pogłębienia procesu integracji. Uzasadnione obawy ekonomistów wskazują jednak, że na dalszą integrację może być jeszcze za wcześnie, a specyfika unijnej gospodarki grozi osłabieniem dynamiki rozwoju polskiej przedsiębiorczości. Dlatego z euro należy pogodzić się jako z koniecznością, ale zdaniem coraz większej ilości przedsiębiorców, nie należy nadmiernie śpieszyć się z jego przyjęciem.

Jarosław Ryba, Bankier.pl

* Traktat Akcesyjny zobowiązał Polskę i pozostałe państwa kandydujące, do wstąpienia do strefy euro. Nowi członkowie nie wynegocjowali, możliwości zrezygnowania z uczestnictwa w unii walutowej, tzw. klauzuli opt-out. Państwa objęte tą klauzulą, to Wielka Brytania i Dania. Kraje te, wraz ze świadomie nie przystępującą do ERM II Szwecją, do dziś, korzystają z przywileju pozostawania poza strefą.

Inflacja drenuje portfele

środa, 16 lipca 2008

I dobre samopoczucie konsumentów

Podawane oficjalnie wskaźniki inflacji, czyli przeciętnego wzrostu cen dóbr i usług konsumpcyjnych istotnie rozmijają się z odczuciami konsumentów. Wyjaśnienie tego zjawiska ma dwa oblicza – metodologiczne i życiowe.
W czasach rosnącej inflacji pojawiają się pytania, co tak naprawdę ona obrazuje. Manipulowanie wskaźnikiem inflacji poprzez zmiany koszyka dóbr sugerują wszyscy uczestnicy rynku, czy jednak w ogóle CPI może być obiektywne?

Z jednej strony obliczany wskaźnik inflacji jest jedynie średnią ważoną zmiany cen dla ustalonego koszyka dóbr. Oznacza to, że urząd statystyczny określa przeciętną strukturę naszych wydatków. W krajach szybko rozwijających się, w których struktura konsumpcji istotnie się zmienia, oznaczać to może problemy z określenie rzeczywistego poziomu inflacji. Niestety nie można zastosować w Polsce takich samych koszyków dóbr, jak w krajach bogatych. Te kraje po prostu mają jeszcze mniejszy udział wydatków bytowych. Licząc ich miarą mielibyśmy do czynienia z dezinflacją, czy wręcz z deflacją.

W praktyce prawidłowością jest obecnie spadek średniego udziału wydatków na żywność, energię i inne koszty bytowe w koszyku dóbr. W związku z tym spektakularne wzrosty cen np. żywności wbrew pozorom nie wpływają na równie wysoki wzrost inflacji. Subiektywnie jednak konsumenci odczuwają je najbardziej. Wynika to po prostu z efektu psychologicznego – zakupy żywności dokonywane są codziennie, zmiany cen tych dóbr codziennie kontrolujemy i są one dla nas najbardziej widoczne, stąd dolegliwe. Sporadyczny zakup telewizora, sprzętu AGD już nie budzi takich emocji, chociaż pod względem wartości stanowi znaczący element budżetów domowych. Po zsumowaniu tego rodzaju wydatków może okazać się, że wydajemy na dobra trwałego użytku dużo więcej pieniędzy, niż na żywność. Statystycznie natomiast spadek cen np. sprzętu RTV, usług telekomunikacyjnych może mieć więc większy wpływ na wynik inflacyjny niż wahania cen żywności.

Patrząc obiektywnie polskie społeczeństwo staje się coraz bogatsze, może jeszcze nie bogate, ale np. większość gospodarstw domowych wyposażona jest już w pralkę automatyczną i inny sprzęt trwałego użytku, o którym kilkanaście lat temu większość mogła tylko pomarzyć. Czy w związku z tym czujemy się lepiej? Paradoksalnie niekoniecznie, gdyż odczucia co do stanu posiadania są względne. W takim wypadku to właśnie subiektywność odczuć będzie miała wpływ na postrzeganie inflacji i tzw. oczekiwania inflacyjne. Wskaźnik inflacji nie obrazuje, więc wprost i całkowicie ogólnego poziomu zmiany cen, bo jest to po prostu niemożliwe. W takim razie otwarte będzie pytanie, czy może być stosowany, jako uniwersalny miernik zmian cen dla potrzeb, chociażby waloryzacji świadczeń wypłacanych emerytom i rencistom. W pewnym sensie bardziej sprawiedliwa okazałaby się inflacja liczona dla koszyka dóbr i usług nabywanych przez daną grupę społeczną. W sensie metodologicznym dość trudno byłoby jednak taki wskaźnik obliczyć, bo jak np. kwalifikować wydatki pracujących emerytów, których tak przecież wielu jest w Polsce.

Dyskusji nie byłoby, gdyby inflacja była niska i stabilna, a wszyscy byliby o tym przekonani. Warunkiem tego jest natomiast skoordynowana i przewidywalna polityka pieniężna. Nie da się tego uzyskać bez stabilnych finansów i współpracy banku centralnego oraz rządu. Dla rządu inflacja („kontrolowana”) nie jest jednak rozwiązaniem najgorszym, gdyż w pierwszej rundzie zwiększa nominalne dochody budżetowe. W końcu jednak za rozrzutność państwa trzeba będzie zapłacić i solidarnie zapłacą wszyscy, chociaż niektórzy odczują to bardziej. Tutaj następuje pierwsze zderzenie interesów. Pozostaje bank centralny, który kontrolując podaż pieniądza „monetarnie” w ostatecznym rozrachunku odpowiada za realną inflację – jak na razie ustawowo.

Bogusław Półtorak

PORADNIK DLA SKORUMPOWANEGO LEKARZA

Gdy ABW lub CBA puka do twoich drzwi

Krótki kurs, co robić w razie zatrzymania przedstawia "Służba Zdrowia"

- Nikt nie musi dostarczać dowodów swojej winy. Jeśli więc uznasz, że lepiej będzie, jak połkniesz swoją kartę SIM, nie bój się, że usłyszysz z tego powodu zarzuty - takie rady można znaleźć w periodyku "Służba Zdrowia", o którym pisze "Gazeta Wyborcza". Instrukcja "Niezbędnik medyka" to odpowiedź na coraz częstsze zatrzymania lekarzy i krótki kurs, jak się zachować, gdy o 6 rano CBA, CBŚ lub ABW zapuka do naszych drzwi.

Dlaczego "Służba Zdrowia" zdecydowała się na przygotowanie takiej publikacji? "Policja, służby antykorupcyjne i prokuratura - po latach bezczynności - wzięły sobie za cel służbę zdrowia. Mroczna, zagęszczająca się atmosfera wokół lekarzy wtargnęła nawet do serialowego szpitala w Leśnej Górze: jeden chirurg już 'siedzi', drugi - kultowy doktor Burski [Jakub Burski - jeden z głównych bohaterów serialu paramedycznego 'Na dobre i na złe' - przyp.red.]- ma kłopoty z agentami - można przeczytać w poradniku.

Autorką prawnych porad jest mec. Barbara Kondracka.


1. Żądaj dokumentów


- Przede wszystkim nie można wpadać w panikę - radzi mec. Kondracka. Jak wyjaśnia, "zatrzymany nie oznacza podejrzany, podejrzany to nie to samo co oskarżony, a oskarżony - to jeszcze nie winny".

Poza tym, ani przeszukanie, ani zatrzymanie nie może odbyć się "bez kwitu". Aby przeszukać mieszkanie lub gabinet, agenci lub policja muszą mieć postanowienie prokuratury lub sądu. Jeśli chcą zatrzymać daną osobę - muszą mieć nakaz zatrzymania. Jest to o tyle ważne, że na takie akcje jak przeszukanie czy zatrzymanie można składać zażalenie.

2. Patrz im na ręce
Osoba, której mają być przedstawione zarzuty, nie ma obowiązku dostarczania dowodów swojej winy. Jeśli więc - w stresie - uzna, że lepiej będzie, jak połknie kartę SIM, nie musi się obawiać, że usłyszy z tego powodu zarzuty.
"Niezbędnik medyka"

Według "Niezbędnika", nie wolno nam stać lub siedzieć jak sparaliżowanym. - Musimy patrzeć funkcjonariuszom na ręce - radzi mec. Kondracka. Podkreśla, że mamy prawo być obecni podczas przeszukania. Ale uwaga! ABW, CBŚ czy CBA mogą zarekwirować wszystko, czym są zainteresowane - w tym także laptop lub komórkę.

3. Lecz zęby i dbaj o zdrowie
W niezbędniku znalazła się także wskazówka praktyczna: "przed wyjściem zabierz kosmetyczkę: szczoteczkę i pastę do zębów, mydło, dezodorant, chusteczki higieniczne, przynajmniej 3 pary bielizny, klapki pod prysznic. Ubierz się w sportowe, wygodne, ciepłe ubranie. Zabierz leki. W areszcie tzw. paczkę higieniczną otrzymasz po miesiącu".

"Służba zdrowia" przestrzega także, by na bieżąco leczyć zęby i prowadzić badania kontrolne. - W więzieniu zdrowie tylko tracisz - brzmi gorzka refleksja poradnika.

4. Wynajmij adwokata...
Bez konsultacji z adwokatem, po zatrzymaniu, nie powinniśmy - we własnym interesie - powiedzieć ani słowa! Nawet... potwierdzić swoich danych osobowych. Osoba zatrzymana ma prawo milczeć. W amerykańskich filmach policjanci podczas zatrzymania wygłaszają formułkę: "Odtąd każde słowo może być wykorzystane przeciwko tobie". Ta sama zasada obowiązuje w Polsce - każde słowo wypowiedziane od momentu zatrzymania może być wykorzystane przeciwko nam!

"Niezbędnik medyka"
- Gdy funkcjonariusze zapytają, kogo powiadomić o zatrzymaniu, powinna być to osoba, która będzie wiedziała, co powinna zrobić - krótko mówiąc, wynająć prawnika. - Brak obrońcy może nas bardzo drogo kosztować - nawet kilka lat pozbawienia wolności! - przestrzega "Służba Zdrowia".

5. ...I nic nie mów
Za najważniejsze poradnik uznaje jednak milczenie. Przy zatrzymaniu w Polsce, podobnie jak w amerykańskich filmach, obowiązuje reguła, że "odtąd każde słowo może być wykorzystane przeciwko tobie". - Osoba zatrzymana ma prawo milczeć - podpowiada Kondracka. A więc żadnych rozmów, wyjaśnień, zeznań, układów z prokuratorem. - To one właśnie często stają się "gwoździem do trumny" - ostrzega "Niezbędnik".

Odradza się też jakiekolwiek rozmowy z mediami bez konsultacji z adwokatem.

Lekarze protestują

Według "Gazety WYborczej", środowisku lekarzy publikacja się nie spodobała. Uważają, że artykuł stawia ich w złym świetle.

Inflacja

wtorek, 15 lipca 2008

Komentarze członków RPP

Przyspieszenie podwyżek płac mogłoby wywołać 50pkt podwyżkę, ale „błędem byłoby, gdybyśmy spróbowali … inflacji szybko się pozbyć, radykalnie podnosząc stopy” - Andrzej Wojtyna w wywiadzie dla Gazety Wyborczej.

Moim zdaniem głównym dylematem teraz jest to, czy gdy wzrost zwolni, to inflacja jednocześnie utrzyma się na wysokim poziomie. Większa inflacja determinuje wyższe oczekiwania inflacyjne, zwłaszcza że stosunkowo dużą część stanowią nasze wydatki na żywność… Jeśli z firm będą napływać sygnały, że zaspokajają żądania płacowe pracowników (które mają źródło w coraz wyższych cenach m.in. żywności), to będzie wyraźny znak, że zaczynają się pojawiać efekty drugiej rundy. Wtedy byłoby wskazane, by Rada pokazała, jak jest zdeterminowana w sprowadzeniu inflacji ponownie w pobliże celu. Jeśli ryzyko byłoby rzeczywiście dużo większe i chcielibyśmy pokazać, że chcemy zadziałać zdecydowanie na oczekiwania, to moglibyśmy sięgnąć głębiej do naszego arsenału i podnieść stopy o 0,5 pkt proc. Boję się, że to ryzyko efektów drugiej rundy może wzrosnąć, zwłaszcza jeśli tegoroczne zbiory w rolnictwie nie będą korzystne.

Nie sądzę, by silny złoty był poważnym zagrożeniem, o ile wydajność pracy będzie rosła w niezłym tempie. Ważne jest też, jak kurs zareaguje na spowolnienie wzrostu. Nie unikniemy przez najbliższe kilka kwartałów tego, że niższemu wzrostowi będzie towarzyszyć wyższa inflacja. Błędem byłoby, gdybyśmy spróbowali tej inflacji szybko się pozbyć, radykalnie podnosząc stopy. Należy bowiem tak prowadzić politykę pieniężną, by ograniczać wahania i inflacji, i wzrostu gospodarczego. Nie mówię, że wzrost gospodarczy jest tak samo ważny jak inflacja. Chodzi o równoczesne ograniczanie wahań, żeby przez nadmierne podniesienie stóp nie zahamować wzrostu produkcji.

W Rzeczpospolitej z kolei całkiem łagodne wypowiedzi jastrzębi RPP, Dariusza Filara („Jeśli polska waluta nadal będzie podążała tą ścieżką, jest szansa na to, że wzrost inflacji wyhamuje. Wszystko zależy jednak od sytuacji w najbliższych miesiącach. – Uważam, że możemy sobie obecnie pozwolić na obserwację rynku. Nie ma presji do podejmowania decyzji o kolejnych podwyżkach. Nowa projekcja inflacji, która ukaże się w październiku, da już więcej odpowiedzi na pytania o przyszłość”) oraz Mariana Nogi („Teraz jest najlepszy czas, aby wyczekać i obserwować, jak zachowują się ceny i waluta. Ewentualne decyzje będzie można podjąć po październikowej projekcji.)

Co to znaczy: Komentarze Dariusza Filara i Mariana Nogi nie pozostają wątpliwości, że na razie RPP nie myśli o podwyżkach stóp przed październikiem. Dane makroekonomiczne mogą te opinie jednak zmienić. Tym czasem oczekiwania Andrzeja Wojtyny wskazują jednak na planowaną podwyżkę – wbrew rynkowym oczekiwaniom jej braku wyrażonym w kontraktach FRA.

Inflację w czerwcu szacujemy na tym samym poziomie co Ministerstwo Finansów, czyli 4,5%r/r (ta sama liczba określa konsensus rynkowy). Jest to o 0,1pp wyżej niż wynik za maj. Odnotowana w czerwcu inflacja cen paliw wraz z ruchem w górę inflacji bazowej są przyczynami tego nieznacznego przyspieszenia. Wpływ zmian cen żywności pozostał według naszych szacunków taki sam jak miesiąc wcześniej. Inflacja w Czechach i na Węgrzech była mniejsza od oczekiwanej, szanse na podobną niespodziankę w Polsce istnieją, ale są raczej niewielkie.

Spodziewamy się, że w czerwcu nastąpiła kontynuacja znaczących wzrostów płac nominalnych. Nasze prognozy wskazują, że w pozostałych miesiącach 2008 średni wzrost realnych wynagrodzeń będzie bliski 8%. Jeśli zgodnie z nasza oceną zatrudnienie wykaże spadek dynamiki r/r to przypisać to należy efektowi statystycznemu – istotne przyspieszenie liczby zatrudnionych rozpoczęło się w ubiegłym roku właśnie w czerwcu.
Interpretacja czerwcowych danych o produkcji wciąż będzie utrudniana przez układ świąt ruchomych (Boże Ciało wypadało w 2007 roku w czerwcu, teraz w maju). O ile miesiąc temu próbowaliśmy się dopatrzyć, czy niezwykle niski odczyt (2,3%r/r) oznacza faktycznie słabnięcie koniunktury, o tyle teraz efekt świąt będzie przesuwał tempo wzrostu produkcji górę maskując spowolnienie, którego symptomy zawarte były we wskaźniku PMI (zejście głębiej poniżej 50pkt – z 49,3 do 47,9 w czerwcu). Nasza prognoza 8,5%r/r oznacza, że koniunktura w Polsce doznała uszczerbku.

Co to znaczy: Dziś dane M3, ale najważniejsze informacje w tym tygodniu to inflacja i płace (jutro) oraz produkcja (w piątek).

Strategia rynkowa
W weekend ukazały się informacje że Fed będzie ratował Fannie Mae i Freddie Mac, filary rynku mieszkaniowego w USA gdyby była taka potrzeba, co po 40-proc stratach w ostatnim tygodniu może przynieść stabilizację na rynku giełdowym.

Dziś aukcja bonów, a rynek papierów skarbowych może ustabilizować się w oczekiwaniu na jutrzejsze dane o inflacji. Na rynku walutowym, naszym zdaniem czas na korektę i po testowaniu 3,25/€ kurs EUR/PLN może podskoczyć powyżej 3,30, przynajmniej na krótko.

Co to znaczy: Kup EUR/PLN po 3,2595, cel 3,32, stop-loss 3,25/€.

Wymiar sprawiedliwości w Unii Europejskiej

Ocena dostępu do wymiaru sprawiedliwości w sprawach cywilnych w Unii Europejskiej

Ponad połowa obywateli Unii Europejskiej (55%) uważa, że w innym państwie członkowskim niż zamieszkiwane trudno jest uzyskać dostęp do wymiaru sprawiedliwości w sprawach cywilnych, dwóch na dziesięciu Europejczyków (17%) uważa to za łatwe, a trzech na dziesięciu (28%) nie potrafi tego ocenić - wynika z ostatniej fali badania Standard Eurobarometr, przeprowadzonego przez TNS Opinion na zlecenie Komisji Europejskiej.

Z badania, obejmującego ponad 26 700 osób z 27 państw członkowskich, wynika, że we wszystkich krajach przeważa opinia o trudnym dostępie do wymiaru sprawiedliwości w sprawach cywilnych poza swoim krajem. Niemniej jednak, siła tego poglądu różni się w zależności od państwa. Ocena dostępu jako łatwego jest najwyższa w Słowenii (31%) i we Włoszech (27%), ponad jedna piąta badanych podziela ten pogląd także w Hiszpanii (24%), w Polsce i w Finlandii (po 22%) oraz w Belgii (21%).

Ponad 8 na 10 badanych w Szwecji (89%) i w Grecji (82%) uważa, że dostęp do wymiaru sprawiedliwości w innym kraju członkowskim jest trudny. Należy zauważyć, że różnice w opiniach mogą być spowodowane dużym zróżnicowaniem w liczbie wskazań “trudno powiedzieć”, które wahają się od 3% w Grecji i 7% w Szwecji do 45% na Łotwie, 44% na Litwie i 43% w Irlandii.

Opinie badanych różnią się znacząco ze względu na zmienne społeczno-demograficzne, w szczególności miejsce urodzenia, wiek i wykształcenie. Postrzeganie dostępu do wymiaru sprawiedliwości w innym państwie jako trudnego rośnie wraz z wiekiem (57% badanych powyżej 55 roku życia i 52% badanych pomiędzy 15 a 24 rokiem życia). Opinie odwrotne zależą także od wykształcenia: im dłużej badany uczy się w pełnym wymiarze godzin, tym częściej uważa dostęp za łatwy (25% studentów i 20% badanych studiujących do wieku 20 i więcej lat, z kolei jedynie 13% z tych, którzy zakończyli edukację w wieku 15 lat lub mniej). Duże różnice w opinii występują także w zależności od miejsca urodzenia. Podczas gdy 17% badanych, którzy urodzili się w kraju, w którym badanie jest przeprowadzone, ocenia dostęp jako łatwy, to opinię tę podziela także aż 25% z tych respondentów, którzy urodzili się w innym kraju UE. W przypadku obywateli spoza UE dostęp do wymiaru sprawiedliwości jest łatwy dla 11% Europejczyków i dla 21% obywateli z innych kontynentów.

W badaniu przeprowadzonym przez TNS Opinion sprawdzano również, jakie są główne obawy Europejczyków dotyczące dostępu do wymiaru sprawiedliwości w innym kraju Unii Europejskiej. Pięciu na dziesięciu respondentów wskazało, że nie znałoby zasad postępowania sądowego w innym państwie (52%). Bariera językowa jest drugą główną obawą odnośnie korzystania z wymiaru sprawiedliwości, wymienianą przez 4 na 10 badanych (40%). Koszty postępowania sądowego (27%) oraz brak zaufania do procedur (20%) również wzbudzają obawę u znaczącej liczby Europejczyków. Pozostałe obawy to czas trwania postępowania sądowego (14%) oraz odległość pomiędzy państwami (10%). Jedynie 3% badanych wskazuje, że nie miałoby żadnych obaw, gdyby potrzebowało dostępu do wymiaru sprawiedliwości w innym państwie członkowskim UE.

Analiza wyników wskazuje na różnicę w postrzeganiu barier w dostępie do wymiaru sprawiedliwości przez obywateli mieszkających w państwach „starej 15” oraz przez obywateli nowych państw członkowskich. W EU15 respondenci częściej wskazują jako obawy: „nieznajomość reguł” (54% EU15, 47% w NPC12), „brak zaufania do procedur sądowych” (23% do 11%) i „długość trwania postępowania sądowego” (15% do 11%). Z kolei w nowych państwach członkowskich, częściej wskazywano na następujące obawy: koszty procedur (37% do 24% w UE15) oraz odległość pomiędzy państwami (12% do 9%).
„Nieznajomość zasad postępowania sądowego w innym państwie” jest główną obawą w 22 z 27 państw członkowskich, w Portugali i na Malcie jednocześnie najczęściej wymieniane są „koszt postępowania sądowego” (45%) i „bariera językowa” (36%). Kraje, w których te odpowiedzi uzyskały największą liczbę wskazań to Szwecja (71%), Dania (67%) i Francja (67%). Z kolei najmniej respondentów wskazało na te obawy w Austrii (34%), Portugalii (36%) i Hiszpanii (39%).
„Bariera językowa” jest najczęściej wskazywana w Polsce, na Węgrzech (po 51%) i w Austrii (37%). Chociaż sprawa ta nie jest na pierwszym miejscu listy obaw we Francji, to właśnie w tym kraju najwyższy odsetek badanych w całej UE wskazuje na ten problem (54%). Z kolei na Malcie, bariera językowa wskazywana jest najrzadziej (15%).

“Jednym z celów integracji europejskiej jest to, aby wszyscy obywatele UE byli w stanie w pełni wykorzystać swoje prawa cywilne we wszystkich państwach członkowskich. Wyniki badania Eurobarometr pokazują, że jest jeszcze sporo do zrobienia w tym obszarze, jako że większość Europejczyków stale postrzega dostęp do wymiaru sprawiedliwości w sprawach cywilnych poza granicami swojego państwa za trudny, głównie z powodu braku informacji o zasadach postępowania sądowego oraz barier językowych” - komentuje Urszula Krassowska, Lider Sektora Badań Społecznych i Politycznych TNS OBOP.

Raport z wynikami sondażu Eurobarometr dostępny jest na stronie:

http://ec.europa.eu/public_opinion/index_en.htm
---
Źródło: TNS OBOP

Reforma bez reformy

Wywiad o reformie finansów publicznych

Radosław Miętus, Bankier.pl: Mieliśmy być drugą Japonią, potem drugą Irlandią, a jak na razie jesteśmy wciąż Polską. Jedynie, albo aż. Czy stać nas na równie szybki rozwój, jak wspomniane wcześniej kraje – o tym rozmawiamy ze Stanisławem Gomułką, byłym wiceministrem finansów, a obecnie głównym ekonomistą Business Centre Club (BCC). Dzień dobry.
Prof. Stanisław Gomułka: Dzień dobry Panu, dzień dobry Państwu.

Panie Profesorze, czym się Pan zajmuje w ostatnim czasie, po zakończeniu pracy w rządzie?

Tak jak Pan powiedział wcześniej, jestem głównym ekonomistą BCC, poza tym mam więcej czasu dla rodziny. Mam piękny ogród, trochę zwiedzam Polskę. Mam dwóch wnuków, którzy mieszkają w Anglii, mam szansę odwiedzania ich.

Które stanowisko Panu bardziej się podoba, to obecne, główny ekonomista BCC, czy to sprzed kilku miesięcy w ramach Ministerstwa Finansów?

Będąc w Ministerstwie Finansów rzeczywiście miałem dużo pracy, jakieś 10-12 godzin dziennie, i zajmowałem się praktycznie wszystkimi ważnymi sprawami Ministerstwa Finansów. Współpraca merytoryczna z Ministrem Finansów była bardzo dobra, oczywiście była też dobra współpraca z dyrektorami, z całym aparatem urzędniczym, nie narzekałem. Inni narzekają na biurokrację. Moje doświadczenie z biurokracją w Ministerstwie Finansów jest jak najlepsze, tam jest dużo ludzi utalentowanych, oddanych sprawie. Trzeba im tylko postawić dobre pytania i dobre zadania, a potem sprawdzać i prowadzić z nimi merytoryczną dyskusję. Oczywiście pierwsza ich reakcja, odpowiedzi, nie są najlepsze, ale w wielu sprawach, a dotyczyło to tak ważnych spraw, jak program konwergencji, jak reforma służby zdrowia, jak przygotowanie nowej ustawy o finansach publicznych, czy tzw. budżet zadaniowy, sprawa emisji nad miernej CO2. We wszystkich tych sprawach, a także np. polityce finansowania projektów infrastrukturalnych, we wszystkich tych sprawach miałem rzeczywiście dużą satysfakcję, bo w ciągu 3 miesięcy udało się dużo zrobić.

Skoro było tak pięknie, skoro Panu tak dobrze się pracowało w ramach Ministerstwa Finansów, to dlaczego „zdradził” Pan te ideały na rzecz możliwości pielęgnacji własnego ogrodu?

To jest dobre pytanie, na które już odpowiadałem przy różnych okazjach. Tu nie chodzi tylko o to, co można było zrobić w ciągu tych 3 miesięcy, ale o to, co można by było zrobić w ciągu następnych, powiedzmy, trzech lat. Ja przyszedłem do Ministerstwa Finansów na życzenie, na prośbę ministra Rostowskiego z wyraźnym zadaniem, żeby właśnie zająć się reformą finansów publicznych. I miałem być pełnomocnikiem do spraw reformy finansów publicznych, miałem koordynować wysiłek w tym zakresie, koordynować to niekoniecznie znaczy przewodzić, ale inicjować debatę, czy też opiniować inicjatywy innych ministrów. Czyli potrzebna tu była bardzo ścisła współpraca z innymi ministrami, a także bezpośrednie zaangażowanie premiera. Z chwilą, kiedy dowiedziałem się, że jednak nie zostanę tym pełnomocnikiem ds. reformy finansów publicznych, a że w ogóle to rząd zamierza wprowadzać reformę - jak ja to nazywam - reformę finansów publicznych bez reformy tzn. bez zmian instytucjonalnych, bez zmian prawa. To wydawało mi się dosyć trudnym przedsięwzięciem w sytuacji Polski, kiedy mamy bardzo duży udział wydatków sztywnych w ogólnych wydatkach publicznych. Wtedy doszedłem do wniosku, że po prostu nie spełnię oczekiwań ludzi, bo jednak, ja byłem doradcą wielu rządów i moja aktywność była kluczowa w sytuacjach kryzysowych. Takich, jak w latach 1989-90, kiedy przygotowywaliśmy tzw. Plan Balcerowicza i również potem, wtedy kiedy ministrem został Jerzy Osiatyński, w rządzie Hanny Suchockiej. Wtedy była bardzo trudna sytuacja, możliwość dużego deficytu budżetowego, około 10%. Wraz z ministrem Osiatyńskim przygotowywałem wtedy podstawowe założenia budżetu, nowe inicjatywy ustawodawcze na rok 1993. Współpraca z tymi dwoma ministrami, Leszkiem Balcerowiczem i Jerzym Osiatyńskim, była świetna, ale było wtedy wsparcie premiera. Bez wsparcia premiera nie da się w Polsce zrobić dużej reformy finansów publicznych, więc albo musi być jego bezpośrednie zaangażowanie, albo też delegacja uprawnień. Ze strony premiera Mazowieckiego była taka delegacja, ze strony pani premier Suchockiej także w dużym stopniu, chociaż Jerzy Osiatyński był tylko ministrem, nie był wicepremierem. Natomiast w tym przypadku premier Tusk ma tendencję do tego, żeby być nie tylko premierem, ale ministrem każdego resortu. To znaczy on rezerwuje sobie prawo decydowania o wszystkich kontrowersyjnych sprawach. Wymaga ścisłej konsultacji i to ogranicza pole manewru dla ministrów.

Przejdźmy ze sfery politycznej, skądinąd ciekawej, na sferę ekonomiczną. Jakie są główne wyzwania przed którymi stoją polskie finanse publiczne.

Jednym z pięciu sformułowanych przeze mnie celów było znaczące ograniczenie wydatków sztywnych, znaczy „odsztywnienie”, uelastycznienie wydatków publicznych. Chodziło o zmniejszenie o około 20 punktów procentowych, z około 70 do około 50 pp. w perspektywie trzech lat. Drugim celem było zmniejszenie zatrudnienia w sektorze publicznym. Potem były kolejne cele: reformy podatkowe, oraz generalnie inne reformy, które miały obniżyć deficyt budżetowy i obniżyć obciążenia podatkowe tak, żeby promować wzrost gospodarczy i umożliwić Polsce wejście do strefy euro.

Dlaczego obniżenie poziomu wydatków sztywnych, wynoszących około 74%, jest tak istotne?

Jest to bardzo istotne z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli by doszło do znacznego zmniejszenia tempa wzrostu gospodarczego, a tym samym do znacznego zmniejszenia dochodów podatkowych, wtedy, w sytuacji, w której mamy ustawy i obowiązek wydawania według tych ustaw, i ten obowiązek obejmuje siedemdziesiąt kilka procent dochodów, to istnieje potrzeba, albo gwałtownych cięć tych wydatków, które są nieobjęte ustawami, albo też dużego wzrostu deficytu. W latach 2001-2003 doszło do takiego dużego wzrostu deficytu, że przez kilka lat mieliśmy deficyt nawet ponad 5% PKB. Polska znalazła się w sytuacji, w której nie wykonywała jednego z kryteriów z Mastricht i była uruchomiona procedura nadmiernego deficytu. Drugi powód - rząd, minister finansów powinien mieć więcej do powiedzenia, większą możliwość ułożenia sensownego budżetu. A żeby to zaistniało, nie może być tych ograniczeń ustawowych.

Jakie wytłumaczenie znajduje Pan dla, nazwijmy to po imieniu, zaniechania tej większej reformy systemu finansów publicznych w Polsce.

Minister Rostowski dalej mówi, że zamierza przeprowadzić reformę finansów publicznych – tym samym nie zgadza się z tym, że projekt reformy został odłożony ad acta. Ja to jednak nazywam reformą bez reformy. Minister Rostowski chce osiągnąć pewne cele, istotne cele reformy finansów publicznych, takie jak zmniejszenie deficytu budżetowego czy zmniejszenie relacji długu publicznego do PKB, ale bez uchwalania nowych ustaw, bez „atakowania” tych wydatków sztywnych. To jednak stwarza pewne ryzyko, ryzyko bardzo widoczne już przy okazji przygotowania budżetu na rok przyszły, bo okazuje się, że żeby spełnić te określone cele makroekonomiczne, to ogólne wydatki mają rosnąć w tempie między 4 a 6% nominalnie. A ponieważ wydatki sztywne implikują znacznie wyższe tempo wzrostu wydatków w tej kategorii, będziemy mieli ogromny problem w zbudowaniu sensownego budżetu na rok przyszły bez jakichś dużych cięć wydatków niesztywnych. Jak sobie z tym minister finansów i rząd poradzą - tego nie wiem. W dodatku program konwergencji zakłada powtórkę takiego budżetu również w roku 2010, a więc przez dwa lata mielibyśmy bardzo niskie tempo wzrostu ogólnych wydatków nominalnych, przy wysokim tempie wzrostu wydatków sztywnych.

Państwo może się albo zadłużyć, albo podnieść podatki.

Tak, ale to by oznaczało odejście od programu konwergencji. W tej chwili minister finansów i rząd twierdzą, że program konwergencji ich obowiązuje, a rada ministrów przyjęła go 25 marca. Komisja Europejska otrzymała odpowiedni dokument. W oparciu o ten dokument, o to przyrzeczenie realizacji, procedura nadmiernego deficytu została zdjęta, więc te relacje między Polską, a Unią Europejską są w tej chwili takie, jakie być powinny. Nie zagraża nam zamrożenie przekazywania pieniędzy na projekty infrastrukturalne. Gdyby rząd jednak odszedł od tego programu – a może to zrobić, tak jak pan mówi, albo poprzez wyższy deficyt budżetowy - wtedy automatycznie znów wchodzi się w obszar nadmiernego deficytu -, albo poprzez zwiększenie podatków - wtedy, co prawda nie ma konfliktu z Unią Europejską, ale jest konflikt z elektoratem. Jest jeszcze trzecia możliwość, mianowicie bardzo gwałtownego cięcia wydatków tych elastycznych, ale to stwarza duże problemy w sensownym finansowaniu usług publicznych.

Rozumiem, że w pewnej perspektywie czasu taka gruntowna reforma finansów publicznych jest, z tego, co Pan mówi, tak naprawdę konieczna.

Wcześniej, czy później powinno dojść do reformy polegającej właśnie na tym, że następuje uelastycznienie wydatków, a także chodzi o to, żeby zmniejszyć obciążenia podatkowe sektora przedsiębiorstw - i tu oczywiście rząd na dłuższą metę mówi o bardzo ważnej reformie, mianowicie o tzw. programie 50+. Reformie, która ma na celu zwiększenie stopnia aktywności zawodowej. Ta reforma zwiększy wpływy podatkowe i w związku z tym pojawi się więcej środków do dyspozycji rządu. Tyle tylko, że ona może być wprowadzana bardzo stopniowo, przez jakieś 10 lat, a więc oszczędności z tytułu tej reformy będą gdzieś rzędu 2-3 miliardy rocznie, czyli niewielkie.

Czy jest Pan optymistą, jeśli chodzi o ten krótki okres czasu, powiedzmy najbliższe dwa lata, koniec jeszcze tej kadencji.

Rząd wybrał strategię właśnie taką, że z jakiś powodów, dla mnie niecałkiem jasnych muszę powiedzieć, ale rząd na razie wybrał taką strategię, żeby nie szukać zmiany w finansach publicznych poprzez ustawy. Jedną z tych ustaw, które byłyby potrzebne to jest np. zmiana indeksacji rent i emerytur. Chodzi więc o ustawy, które mogą być kontrowersyjne, dotyczące sfery transferów, płac, czy zmniejszenia zatrudnienia. Minister Hall mówi, że zatrudnienie powinno być mniejsze o 150 000 nauczycieli, więc wystąpienie z reformą, która by realnie zmniejszyła to zatrudnienie w perspektywie kilku lat oznacza jakieś koszty polityczne. Obecny rząd najwyraźniej nie chce tych kosztów ponosić.

Panie profesorze, tak na koniec, gdyby rząd, Donald Tusk zaproponował Panu na nowo objęcie funkcji, teraz pełnomocnika rządu do spraw przeprowadzenia reformy finansów publicznych, przyjąłby Pan taką ofertę?

Nie. Tu nie chodzi o przyjęcie oferty takiej czy innej.

Ale ktoś to musi zrobić.

Ale rząd wybrał pewną strategię - reforma bez reformy - to jest strategia na dzisiaj. Musiałaby nastąpić zmiana tej strategii, premier musiałby powiedzieć społeczeństwu, że wybiera inną strategię. Minister finansów zapewne przyjmie strategię premiera. Problemem jest nie minister finansów, problemem jest premier, kierownictwo koalicji, bo reformy finansów publicznych nie da się przeprowadzić bez aktywnego poparcia ze strony kierownictwa politycznego koalicji i wręcz aktywnego udziału szefów tej koalicji, tzn. premiera Tuska i wicepremiera Pawlaka. Oni muszą być bezpośrednio zaangażowani, więc musieliby zgodzić się na pewien plan działania w tym zakresie.

Wróży Pan sukces tej okrojonej wersji reformy? Tej obecnej strategii?

Chciałbym, żeby ona odniosła sukces, ale osobiście nie dawałem jej specjalnie dużej szansy, ponieważ to, co naprawdę jest Polsce potrzebne, to jest trochę coś innego. Tu jest to ryzyko, o którym mówiłem, że nastąpi zniekształcenie struktury wydatków i ryzyko, że za jakiś czas, może niekoniecznie w ciągu roku, ale trochę później, dojdzie do odejścia od tej strategii ze względu na problemy, o których mówiłem. W związku z tym chciałem zasygnalizować właśnie swoim odejściem dezaprobatę dla tej strategii i równocześnie stworzyć coś w rodzaju presji intelektualnej, może nawet politycznej do pewnego stopnia, ale przede wszystkim intelektualnej, żeby myśleć trochę inaczej, żeby jednak widzieć te zagrożenia. Ale żeby to zrobić, musiałem wyjść z rządu, bo będąc członkiem rządu miałem zakaz występowania w środkach masowego przekazu i mówienia o tych sprawach.

Dziękuję za rozmowę.

Zepsute sery trafiły na rynek w Europie

poniedziałek, 14 lipca 2008

O gigantycznym skandalu i dotychczasowych ustaleniach śledztwa napisał dziennik "La Repubblica".

Na rynek we Włoszech i w całej Europie trafiły w ostatnich latach tysiące ton przeterminowanych i zepsutych serów wielu znanych firm, które były sprzedawane po "odświeżeniu" w kilku fabrykach wyspecjalizowanych w oszukańczym procederze.

Dochodzenie rozpoczęło się dwa lata temu, gdy koło Cremony, na północy Włoch, karabinierzy zatrzymali tir z wielkim ładunkiem starych, wydających straszliwy odór serów. Pokryte były one pleśnią, odchodami myszy i szczurów, robakami. Cały transport był właśnie wieziony do jednego z kilku zakładów, specjalizujących się w "odświeżaniu" wycofanego ze sklepów nabiału, który stracił ważność.

Mozzarella, parmezan, gorgonzola i inne gatunki popularnych włoskich serów, pochodzące z fabryk znanych firm, były myte i moczone w specjalnych substancjach, ponownie pakowane i wysyłane do sklepów, głównie sieci tanich supermarketów. Część trafiło również do Austrii, Niemiec i Wielkiej Brytanii oraz innych krajów.

Okazało się, że zepsute sery skupowały ze sklepów oraz od dostawców trzy zakłady. W lodówkach jednego z nich znaleziono nawet sery wyprodukowane w 1980 roku. W ciągu dwóch lat "oczyszczono" w ten sposób co najmniej 11 tysięcy ton starych produktów, pochodzących z 46 fabryk. Obroty oszustów szacuje się na 10 milionów euro.

W wyniku dochodzenia ustalono, że właścicielem wszystkich zakładów, specjalizujących się w odzyskiwaniu serów ze zgniłych odpadków jest 46-letni przedsiębiorca. Miał on nawet filię w Niemczech. Przestępczy proceder odbywał się przy przyzwoleniu inspektorów, których zadaniem jest kontrola żywności. Wystawiali oni fałszywe certyfikaty jakości.

"La Repubblica" podkreśla, że z podsłuchanych podczas śledztwa rozmów wynika całkowity brak skrupułów u wszystkich osób zamieszanych w oszustwo, także robotników, którzy oczyszczali zepsute sery. Jeden z nich zapytany, czy poinformował kiedyś swych przełożonych, że w żywności są robaki i że jest ona przeterminowana odparł: "Nie, wszyscy to wiedzieli".

Popyt wewnętrzny w Polsce a inflacja

Popyt wewnętrzny w Polsce jest zbyt duży, co znajduje wyraz w wysokim poziomie inflacji, szybkim tempie przyrostu płac oraz pogłębiającej się nierównowadze na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego - stwierdzili w poniedziałkowym komentarzu analitycy banku Merrill Lynch.

Według nich, stopa inflacji towarów i usług konsumpcyjnych za czerwiec wyniosła 4,7 proc. rdr wobec 4,4 proc. rdr za maj i 4,5 proc. rdr prognozowanych przez ministerstwo finansów. Na sierpień br. przewidują 5-5,5 proc. rdr.

"Oparcie inflacji na szerokich podstawach znajduje wyraz w dwucyfrowym przyroście płac utrzymującym się w dłuższym okresie"- napisali.

ML zakłada, że płace za czerwiec wzrosły o ok. 10,5 proc. rdr, co oznacza, że ich przyrost był zbliżony do majowego, ale za ostatnie półrocze średnia wzrostu sięgnęła 11,5-12,0 proc., co sugeruje przyspieszenie dynamiki w ostatnich 3-6 miesiącach.

Płace rosnące w szybkim tempie są źródłem popytu wewnętrznego i znajdują wyraz w rosnącym ujemnym saldzie na rachunku obrotów bieżących, który za ostatnie 12 miesięcy do końca maja wyniósł średnio 4,4 proc. PKB wobec 4,3 proc. PKB do końca kwietnia i 4,0 proc. do końca marca. W dalszych miesiącach poziom deficytu rachunku obrotów zdaniem ML przekroczy 5,0 proc. PKB.

"Ogólny stan rachunków zewnętrznych Polski jest jednak znacznie lepszy, niż wynikałoby to z danych deficytu na rachunku obrotów, dzięki silnemu napływowi zagranicznych inwestycji bezpośrednich (FDI) w wys. 3,2 proc. PKB i nadwyżce na rachunku kapitałowym (1,7 proc. PKB), które łącznie w pełni pokrywają ujemne saldo rachunku obrotów" - dodają.

We wtorek GUS ogłosi dane o inflacji za czerwiec, zaś NBP o obrotach finansowych z zagranicą za maj. We wtorek będą też znane dane o płacach za czerwiec, zaś w piątek wyniki produkcji przemysłowej i inflacji w przemyśle za czerwiec.

Dzień wolności podatkowej

Polacy płacą jedne z wyższych podatków w krajach OECD

W sobotę 14 czerwca przypada w tym roku w Polsce dzień wolności podatkowej - w tym dniu Polacy przestają pracować dla fiskusa, a zaczynają zarabiać dla siebie.

Wśród krajów OECD, Polska płaci jedne z najwyższych podatków; wyższe są m.in. w Niemczech oraz Szwecji - poinformował w piątek na konferencji prasowej ekspert Centrum im. Adama Smitha Kamil Kajetanowicz.

Według Centrum, wśród krajów OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) krócej pracują dla fiskusa mieszkańcy m.in. Australii (dzień wolności podatkowej przypada tam na 4 maja), Szwajcarii (również 4 maja), Irlandii (10 maja), Słowacji (11 maja), Japonii (14 maja), USA (18 maja), Nowej Zelandii (4 czerwca), Czech (7 czerwca) oraz Wielkiej Brytanii (14 czerwca).

Dłużej od Polaków dla skarbówki pracują Niemcy oraz Szwedzi. "Kraje te słyną z wysokich podatków, pomimo swojej zamożności rozwijają się coraz wolniej - tłumaczył Kajetanowicz.

Jego zdaniem, opodatkowanie pracy jest szczególnie uciążliwe dla Polaków. Klin podatkowy w Polsce (chodzi m.in. o podatek dochodowy oraz składki płacone na ZUS) należy do najwyższych w krajach OECD; wyższy mają m.in. Węgry i Niemcy.

Im droższa jest praca, tym mniej opłaca się legalnie zatrudniać ludzi; z jednej strony powoduje to wzrost szarej strefy, z drugiej zaś polscy przedsiębiorcy i pracownicy produkują mniej, niż by chcieli - powiedział Kajetanowicz.

Wśród krajów OECD, najniższe obciążenia podatkowe nakładane na pracę są m.in. w Korei, Irlandii, Australii, Japonii, USA, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Słowacji i Czechach.

"Im mniej obciążeń podatkowych państwo nakłada na pracę, tym więcej godzin w roku pracuje się w danym kraju. Więcej godzin pracy to większa produkcja. To powoduje, że kraj staje się coraz bogatszy" - podkreślił Kajetanowicz.

Ekspert Centrum Robert Gwiazdowski przypomniał, że w tym roku po raz pierwszy obchodzimy dzień wolności podatkowej przed 15 czerwca. Jego zdaniem, zawdzięczamy to niższej o 7 pkt. proc. składce rentowej.

Pierwszy etap obniżki nastąpił od 1 lipca 2007 r. i wyniósł 3 pkt. proc. po stronie pracowników. Od 1 stycznia 2008 r. składka została obniżona o kolejne 4 pkt. proc. - po 2 pkt. po stronie pracowników i pracodawców.

W ubiegłym roku, a także w latach 1999 i 2000 dzień wolności podatkowej przypadł w Polsce 16 czerwca. W ciągu ostatnich 15 lat najpóźniej dzień ten obchodzono w 1995 roku - 6 lipca.
---
Za Pulsem Biznesu

Wcześniejsze emerytury

wtorek, 1 lipca 2008

Kolejne dane potwierdzają, że Polacy masowo korzystają z prawa do wcześniejszych emerytur. Powstaje jednak pytanie, ile osób ma świadomość, że wcześniejsza emerytura oznacza znacząco niższe świadczenie, nie tylko w stosunku do obecnego wynagrodzenia, ale również w stosunku do emerytury wypłacanej w przypadku osiągnięcia wieku emerytalnego. Warto o tym pomyśleć wcześniej, aby uniknąć rozczarowania.

W ubiegłym roku ZUS przyznał rekordową liczbę 215 tys. emerytur, czyli ponad dwukrotnie więcej niż w rok wcześniej – podała dziś „Gazeta Prawna”. Tylko co szósty Polak kończy pracę po osiągnięciu wieku emerytalnego. Większość robi to wcześniej. Tymczasem z szacunków ZUS wynika, że w latach 2009-2013 na wypłatę świadczeń zabraknie przynajmniej 158 mld zł.


Expander wielokrotnie zwracał uwagę na to, że niska tzw. stopa zastąpienia powoduje, iż wysokość przyszłej emerytury jest zwykle znacząco niższa od ostatniego wynagrodzenia (wynosi przeciętnie ok. 50% w przypadku mężczyzn, a w przypadku kobiet jeszcze mniej). Co więcej, osoby przechodzące na wcześniejszą emeryturę otrzymują jeszcze niższe świadczenia z uwagi na krótszy czas płacenia składek. Dlatego warto wcześniej pomyśleć o wyrównaniu różnicy wynikającej z wcześniejszej rezygnacji z pracy, o ile oczywiście, rząd ugnie się pod naciskami różnych grup zawodowych i utrzyma przywileje emerytalne. Obecnie prawo do wcześniejszej emerytury mają m.in. dziennikarze, nauczyciele czy górnicy.

Kobieta osiągająca dziś dochody na poziomie przeciętnego wynagrodzenia (przyjęliśmy kwotę 3000 zł brutto miesięcznie), która kończy 60 lat i przechodzi na emeryturę, otrzyma świadczenie w wysokości ok. 1270 zł. Mężczyzna osiągający taki sam dochód, który kończy 65 lat, otrzyma świadczenie w kwocie ok. 1930 zł. Jeżeli jednak miałby 60 lat i zdecydował się przejść na emeryturę wcześniejszą, to otrzyma świadczenie w wysokości ok. 1280 zł, czyli o jedną trzecią niższe, niż w przypadku mężczyzny, który pracował do 65. roku życia. Aby wyrównać sobie ubytek wynikający z wcześniejszej rezygnacji z pracy, opisany wyżej mężczyzna potrzebuje co miesiąc kwoty 650 zł. Rozwiązaniem jest regularne oszczędzanie.


Poniżej przedstawiamy przykład mężczyzny, który w wieku 60 lat planuje przejść na wcześniejszą emeryturę. Aby uniknąć uszczuplenia świadczenia emerytalnego, rozpoczyna regularne oszczędzanie, dzięki któremu będzie mógł pokryć ubytek emerytury.

Założenia:

1. mężczyzna zarabia obecnie 3000 zł brutto

2. w wieku 60 lat przechodzi na wcześniejszą emeryturę

3. stopy zwrotu z inwestycji zostały pomniejszone o 3% inflacji.

4. w czasie wypłacania świadczeń z oszczędności, zysk z inwestycji jest równy inflacji

5. od czasu przejścia na emeryturę przez kolejnych 15 lat mężczyzna wypłaca z własnych oszczędności 650 zł miesięcznie

Ile musiałby co miesiąc odkładać mężczyzna aby w wieku 60 lat móc zrezygnować z pracy


Z wyliczeń wynika, że bardzo istotne znaczenie dla przyszłej, prywatnej emerytury ma długość okresu oszczędzania. Im wcześniej opisany mężczyzna zacznie odkładać, tym mniejsze będzie obciążenie jego budżetu z tego tytułu. Jeśli zdecyduje się na oszczędzanie za późno, to będzie musiał odkładać wysokie kwoty. Gdyby zaczął oszczędzać dopiero 10 lat przed rezygnacją z pracy, musiałby co miesiąc odkładać ok. jednej czwartej swoich dochodów.

Kluczowe znaczenie ma również sposób inwestowania oszczędności, czyli dobór instrumentów finansowych. Przyjmuje się, że najbezpieczniejsze instrumenty tj. lokaty bankowe czy fundusze pieniężne przynoszą w długim terminie zysk roczny na poziomie 3-5%, czyli niewiele ponad poziom inflacji. Jeśli więc opisany mężczyzna zacząłby oszczędzać w wieku 40 lat, to miesięcznie musiałby odkładać na lokacie bankowej maksymalnie 397 zł.

Przy długim okresie inwestycji można jednak pozwolić sobie na nieco bardzie ryzykowne inwestycje, np. w fundusze stabilnego wzrostu (lokują ok. jednej trzeciej portfela w akcje), które powinny przynieść stopę zwrotu na poziomie 5-8% rocznie. Zatem, aby uzbierać potrzebny kapitał należałoby przez 20 lat odkładać co miesiąc w funduszu stabilnego wzrostu od 287 zł do 397 zł. Jeśli natomiast mężczyzna zdecydowałby się na jeszcze bardzie ryzykowne inwestycje (np. fundusze zrównoważone) i udałoby mu się uzyskać średnią stopę zwrotu między 8% a 10% to, co miesiąc musiałby odkładać od 229 zł do 287 zł.

Jarosław Sadowski, Katarzyna Siwek

Archiwum

Etykiety